Nie wiem, czy będzie jeszcze czas coś pokleić - może jutro rano, jeśli dziś się spakuję? W sensie zabijania czasu by to było... Wstałam dziś przed piątą, nie wiem, czy to organizm się już podświadomie przestawia na polski czas, czy jak, zrobiłam ostatnie pranie, posprzątałam w kuchni... po czym zasiadłam przy kraftostole.
Z zewnętrznych spraw zostało mi jeszcze odwiezienie książek do biblioteki, co zamierzam uczynić dziś po pracy. Rano wzięłam jeszcze kieszonkowe z banku, więc kolejne załatwienie odhaczone...
Dziś po powrocie będzie się prasowało i układało ciuchy, z których następnie wybierze się to, co pojedzie ze mną. Potem studium Przypowieści Salomona na Skajpie, podczas którego planuję skończyć resztkowy szalik pod nazwą "Alaskański Lodowiec". Zostało mi ze dwa rządki (dłuuuugie, bo robię w poprzek) oraz frędzelki.
A dzisiejsze karteluchy prezentują się następująco - najpierw krak-ptaszystko, świecące się pięknie brokatem ukrytym pod kraklem.
I psiuńcio - jeden z tych pięciu, które zaczęłam przygotowywać kilka postów temu. Zostały jeszcze cztery, jakby co, jest co sklejać :) No i dwa czerwone ptaki kraklowe. I pierniczek. I choinki. I bałwanki. Jest czym zabijać czas, jakby co.
piątek, 15 listopada 2013
czwartek, 14 listopada 2013
1395. BLING! w art journalu
Nie dość, że BLING czyli błyszczydła, to jeszcze na różowo.
Strona powstała z chomiczego przymusu schowania sobie starbucksowej obwoluty na kubek. Dawniej obwoluty były w kolorze tekturowym czyli ekologicznym, ale jakiś czas temu Starbucks nawiązał współpracę z cukiernią La Boulange i postanowił o tym oznajmić światu za pomocą właśnie obwolut.
Do tego doszły inne elementy: tancerka z reklamy w naszym magazynie, kawałek koperty z kartki urodzinowej, ścinki tasiemki i włóczki, ogryzek kartonu malowanego akwarelami oraz obrazek z wiosennym sadem, ukryty pod klapką.
W journalu często bierze mnie na błyszczydła, choć normalnie, na takich przykładowo kartkach, nie sypię zbytnio odblaskami (z wyjątkiem spraw świątecznych). A tu - dodało się, tuz przy złocistej tasiemce, brokat na błękitnym kwiatku i jego pręcikach:
Różowe kropeczki troszkę błyszczą metalicznie.
No i oczywiście brrrrrylanty :)
Strona powstała z chomiczego przymusu schowania sobie starbucksowej obwoluty na kubek. Dawniej obwoluty były w kolorze tekturowym czyli ekologicznym, ale jakiś czas temu Starbucks nawiązał współpracę z cukiernią La Boulange i postanowił o tym oznajmić światu za pomocą właśnie obwolut.
Do tego doszły inne elementy: tancerka z reklamy w naszym magazynie, kawałek koperty z kartki urodzinowej, ścinki tasiemki i włóczki, ogryzek kartonu malowanego akwarelami oraz obrazek z wiosennym sadem, ukryty pod klapką.
W journalu często bierze mnie na błyszczydła, choć normalnie, na takich przykładowo kartkach, nie sypię zbytnio odblaskami (z wyjątkiem spraw świątecznych). A tu - dodało się, tuz przy złocistej tasiemce, brokat na błękitnym kwiatku i jego pręcikach:
Różowe kropeczki troszkę błyszczą metalicznie.
No i oczywiście brrrrrylanty :)
środa, 13 listopada 2013
1394. co na stole?
Spodobała mi się chwilowo akcja "ogarniania" stołu w środę - troszkę zmotywowała mnie do posprzątania, jak również do mentalnego poukładania sobie gdzie co jest i co jeszcze trzeba.
Nie ukrywam, że dzisiejszy stół to w pewnym stopniu ustawka, czyli nie wszystko spontanicznie.
Od prawej zaczynając, mamy "goły" gromadziennik na wyjazd do Polski. Zwykle gromadzienniki mają format 6x9 cali w pionie (w przybliżeniu pół strony A4), wycieczki do Polski nie podlegają jednak takim ograniczeniom. Rok temu był wąski album w poziomie, tym razem 6x9, takoż w poziomie.
Wewnątrz jest kilka tuzinów kartek z różnych źródeł - gładkie, poliniowane, kolorowe, co tam zostało w starych notesach i co się plątało po kątach. Okładki z jakichś tekturek ściągniętych w redakcji z makulatury.
Mam też przycięte papiery do obłożenia okładek i złociste, pogessowane i pomalowane literki POLSKA. Na tym się zatrzymam, sklejanie odbędzie się w samolocie.
Dalej mamy nici i zaczątek hafciku, który też jedzie do Polski - będzie to prezent świąteczny dla szefowej, która jakiś czas temu dała mi tę mulinę, bo jej nie była potrzebna. Mulina w jakiś sposób była zaangażowana w dobieranie kolorów ścian i umeblowania w domu, gdzie szefowa mieszka, więc myślę sobie, że taki hafcik oprawiony w ramki będzie fajną pamiątką.
Nad hafcikiem jest ptactwo, gotowe elementy do kartek, które odkryłam przy sprzątaniu :) Ciut na lewo - ptak skraklowany wmontowany w kartkę. Trzeba jeszcze napis i kropeczki, bo kropeczki muszą być.
Ostatnia sprawa - tacki; ostatnio staram się dopomagać porządkowi poprzez użycie tacek, gdzie mieszkają ścinki albo twórczości w trakcie. A w północnej części stołu, że tak się wyrażę, jest miejsce na kota :)
A tu rzut oka z bliska.
Nie ukrywam, że dzisiejszy stół to w pewnym stopniu ustawka, czyli nie wszystko spontanicznie.
Od prawej zaczynając, mamy "goły" gromadziennik na wyjazd do Polski. Zwykle gromadzienniki mają format 6x9 cali w pionie (w przybliżeniu pół strony A4), wycieczki do Polski nie podlegają jednak takim ograniczeniom. Rok temu był wąski album w poziomie, tym razem 6x9, takoż w poziomie.
Wewnątrz jest kilka tuzinów kartek z różnych źródeł - gładkie, poliniowane, kolorowe, co tam zostało w starych notesach i co się plątało po kątach. Okładki z jakichś tekturek ściągniętych w redakcji z makulatury.
Mam też przycięte papiery do obłożenia okładek i złociste, pogessowane i pomalowane literki POLSKA. Na tym się zatrzymam, sklejanie odbędzie się w samolocie.
Dalej mamy nici i zaczątek hafciku, który też jedzie do Polski - będzie to prezent świąteczny dla szefowej, która jakiś czas temu dała mi tę mulinę, bo jej nie była potrzebna. Mulina w jakiś sposób była zaangażowana w dobieranie kolorów ścian i umeblowania w domu, gdzie szefowa mieszka, więc myślę sobie, że taki hafcik oprawiony w ramki będzie fajną pamiątką.
Nad hafcikiem jest ptactwo, gotowe elementy do kartek, które odkryłam przy sprzątaniu :) Ciut na lewo - ptak skraklowany wmontowany w kartkę. Trzeba jeszcze napis i kropeczki, bo kropeczki muszą być.
Ostatnia sprawa - tacki; ostatnio staram się dopomagać porządkowi poprzez użycie tacek, gdzie mieszkają ścinki albo twórczości w trakcie. A w północnej części stołu, że tak się wyrażę, jest miejsce na kota :)
A tu rzut oka z bliska.
wtorek, 12 listopada 2013
1393. spadł śnieg i siedzi
Chyba pora oficjalnie ogłosić, że przyszła zima. Zapewne jeszcze będzie trochę cieplejszych I bezśniegowych dni, ale dzisiaj na gruncie zaległa biała warstwa i trzyma się, bo i temperatury nastąpiły pod-zerowe.
A ja w sam raz w weekend zrobiłam dwie śniegowe karteluszki, z czerwonym ptakiem - nawiązując do lokalnych kardynałów.
Gałązki pomazałam świecidłem...
...i kartki są bardzo podobne, choć nie identyczne. Wystrój wnętrza też jest troszkę inny.
A wszystko to w oparciu o próbkę, jaką zrobiłam sobie kilka lat temu, a następnie co święta oglądałam ją z myślą "muszę koniecznie zrobić taką kartkę."
I jeszcze skończyłam większy projekt na zamówienie - trzy kartki ze ściśle określoną inspiracją. O tym jednak w osobnym poście :)
A ja w sam raz w weekend zrobiłam dwie śniegowe karteluszki, z czerwonym ptakiem - nawiązując do lokalnych kardynałów.
Gałązki pomazałam świecidłem...
...i kartki są bardzo podobne, choć nie identyczne. Wystrój wnętrza też jest troszkę inny.
A wszystko to w oparciu o próbkę, jaką zrobiłam sobie kilka lat temu, a następnie co święta oglądałam ją z myślą "muszę koniecznie zrobić taką kartkę."
I jeszcze skończyłam większy projekt na zamówienie - trzy kartki ze ściśle określoną inspiracją. O tym jednak w osobnym poście :)
poniedziałek, 11 listopada 2013
1392. praca w toku
Weekend był pełen zajęć rozmaitych (jak choćby "gotowania" z Alą celem ugoszczenia na przyjęciu lali, zebry i małpki), ale też udało się conieco pokleić I przygotować elemenciki na dalsze kartki świąteczne. Wnet trzeba się będzie też zacząć pakować, ale póki co -
- ptactwo czerwone skraklowane, na bazie tekturkowych wycinanek. Nabrało życia, aż się chce je wpuścić w jakieś gałęzie.
Psiuńcie będą, bo przecież święta bez psiuńciów - jakże to? Na razie mam napieczątkowane pieski i przycięte czapy. Czapy będą miały też maleńkie pomponiki z waty.
No i jeszcze choinki wyciupane ze starej kartki - może do śniegu pójdą? Nie mam na nie tak do końca pomysłu, ale leżą sobie w tacce z elementami do bieżących zadań.
- ptactwo czerwone skraklowane, na bazie tekturkowych wycinanek. Nabrało życia, aż się chce je wpuścić w jakieś gałęzie.
Psiuńcie będą, bo przecież święta bez psiuńciów - jakże to? Na razie mam napieczątkowane pieski i przycięte czapy. Czapy będą miały też maleńkie pomponiki z waty.
No i jeszcze choinki wyciupane ze starej kartki - może do śniegu pójdą? Nie mam na nie tak do końca pomysłu, ale leżą sobie w tacce z elementami do bieżących zadań.
piątek, 8 listopada 2013
1391. zaśnieżone domki
Kupiłam sobie dolarową pieczątkę z domkiem - domków nigdy nie ma za wiele :) Ten jest wybitnie świąteczny, z typowymi tubylczymi laskami z cukierka (candy cane), z miętowym (w domyśle) kółeczkiem.
Domek znalazł swoje miejsce w śniegach, przysypanych trochę brokatem - ale akurat tego nie widać zbytnio.
Domeczek jako taki prezentuje się nastepująco:
Dziś rano zmontowałam jeszcze dwie całkiem inne domkowe karteczki, zainspirowane szpilą z Pinteresta, która zaprowadziła mnie na oryginalny blog, którego autorką jest Lisa Martz.
I tyle na dziś - krótko węzłowato, jak mawiał mój tata :)
PS. Właściwie jest jeszcze małe PS. Pierwszy raz zdarzyła mi się lekko felerna pieczątka, której fragment jest cieńszy i się nie odbija. Nie ma się co złościć, bywa - jeśli się kupuje supertanie produkty. W tym przypadku jest problem z czubkiem dachu; zrobiłam z tuzin odbitek i ledwo kilka nadaje się do użytku bez poprawek. Stąd niektóre domki mają doklejony daszek z kartonu.
Domek znalazł swoje miejsce w śniegach, przysypanych trochę brokatem - ale akurat tego nie widać zbytnio.
Domeczek jako taki prezentuje się nastepująco:
Dziś rano zmontowałam jeszcze dwie całkiem inne domkowe karteczki, zainspirowane szpilą z Pinteresta, która zaprowadziła mnie na oryginalny blog, którego autorką jest Lisa Martz.
I tyle na dziś - krótko węzłowato, jak mawiał mój tata :)
PS. Właściwie jest jeszcze małe PS. Pierwszy raz zdarzyła mi się lekko felerna pieczątka, której fragment jest cieńszy i się nie odbija. Nie ma się co złościć, bywa - jeśli się kupuje supertanie produkty. W tym przypadku jest problem z czubkiem dachu; zrobiłam z tuzin odbitek i ledwo kilka nadaje się do użytku bez poprawek. Stąd niektóre domki mają doklejony daszek z kartonu.
czwartek, 7 listopada 2013
1390. bordo bombki
Kilka kartek w kolorach świątecznych, typowych... z wykorzystaniem bombek, jakie występowały na pewnym papierze.
Najbardziej mnie cieszy ta środkowa:
Najbardziej mnie cieszy ta środkowa:
środa, 6 listopada 2013
1389. ku górom
Ponieważ szkoda mi było wyrzucić kartkę z codziennego kalendarza, na której znalazło się zdjęcie gór z parku narodowego Teton, wkręciłam je w stronę w art journal (przy okazji - zaczęłam pisać na każdej kompozycji daty, bo mi ich brakowało, kiedy oglądałam starocie... a to dopiero ze trzy lata minęły).
Takoż mamy w dolnej części zdjęciowe wspomnienie z wyprawy do Yellowstone, podczas której zahaczyliśmy i o Grand Teton, właściwie przejazdem. W części górnej znalazł się fragment z Psalmu 121, dwa początkowe wersy:
Oczy moje podnoszę na góry, skądby mi pomoc przyszła. Pomoc moja jest od Pana, który stworzył niebo i ziemię.
To tak dla utrwalenia znanych już słów - har (góra), szamaim (niebo), erec (ziemia - jak w Erec Israel), ezri (pomoc). Pośrodku zaś, przy trzech guzikach, mamy trzy ważne biblijne góry - Hermon, Karmel i Zejtim, czyli Oliwną.
I tylko nie jestem do końca przekonana, że ta chmura po lewej pasuje... ale trudno, zeskrobać się nie da :)
Można ją zinterpretować jako obłok, który prowadził Izraelitów przez pustynię oraz góry właśnie... ale to ciut naciągane :)
Chyba ostatnio właśnie potrzebne mi są takie wyklejanki celem porządkowania rozumu. Bez stresu, że dla kogoś albo do sprzedania, takie sobie wędrowanie przez papiery i pudełko ze ścinkami.
Takoż mamy w dolnej części zdjęciowe wspomnienie z wyprawy do Yellowstone, podczas której zahaczyliśmy i o Grand Teton, właściwie przejazdem. W części górnej znalazł się fragment z Psalmu 121, dwa początkowe wersy:
Oczy moje podnoszę na góry, skądby mi pomoc przyszła. Pomoc moja jest od Pana, który stworzył niebo i ziemię.
To tak dla utrwalenia znanych już słów - har (góra), szamaim (niebo), erec (ziemia - jak w Erec Israel), ezri (pomoc). Pośrodku zaś, przy trzech guzikach, mamy trzy ważne biblijne góry - Hermon, Karmel i Zejtim, czyli Oliwną.
I tylko nie jestem do końca przekonana, że ta chmura po lewej pasuje... ale trudno, zeskrobać się nie da :)
Można ją zinterpretować jako obłok, który prowadził Izraelitów przez pustynię oraz góry właśnie... ale to ciut naciągane :)
Chyba ostatnio właśnie potrzebne mi są takie wyklejanki celem porządkowania rozumu. Bez stresu, że dla kogoś albo do sprzedania, takie sobie wędrowanie przez papiery i pudełko ze ścinkami.
Labels:
art journal,
BEZ REKLAM,
iwrit,
papierrr
poniedziałek, 4 listopada 2013
1388. zachwyty
Zachwycam się przez ostatnie kilka dni - różnościami, z zupełnie niezwiązanych ze sobą półek.
Wczoraj natychałam się kolorami i krajobrazami - rano odpaliło piękne jesienne słońce, do tego niebieskie niebo, lekkie chmurki... Koniecznie trzeba było pójść w świat. Powędrowałyśmy z Alą do rezerwatu na bagna - bardzo mi się podoba to, że w tym super-cywilizowanym, gładko uczesanym przedmieściowym świecie pozostawiono takie naturalne bałagany, chaszcze, jeziorka, gdzie natura robi co chce.
Stawałyśmy kilka razy pod świetlistym parasolem pojedynczego drzewa, żeby zachwycić się kolorowymi promieniami - to jak naturalny witraż!
Wędrowałyśmy po krętych ścieżkach, właziłyśmy pomostami na sztuczne wyspy... Ala może jeszcze nie do końca ogarnia wszystkie szczegóły - niby proste, niebo, trzciny, sfalowana woda, a takie w tym słońcu piękne.
Ala za to napalona jest na uczenie się wszystkiego - z bagiennej strony wydrukowałam tabelkę z obrazkami służącą do szukania jesiennych skarbów. Nie byłam pewna, czy zabawa się uda, nigdy jeszcze tego nie robiłyśmy - poza tym obrazków było aż osiemnaście, więc może trochę za dużo... poszło jednak znakomicie, przy mojej niewielkiej pomocy, bo Ala nie znała na przykład brązowych pałek wodnych, a obrazek nie był zbyt wyraźny. Tyle jednak miała frajdy z odhaczaniem znalezisk - wzięłyśmy sobie drewnianą tabliczkę z klamerką, przywiązałyśmy do niej ołówek (i kto wie, może to nie ostatni raz, kiedy była w użyciu.)
Patrzę więc na te jej zachwyty fruwającymi nasionami, hałaśliwym kaczym stadem, każdym przechodzącym psem, cieniami, jagodami, patykami, wielkim orzechem, który można długo kopać po ścieżce... i myślę sobie, że tak, jak ona uczy się pewnych rzeczy ode mnie, tak i ja powinnam przejąć tę pasję poznawania, albo może częściej ją odgrzebywać, nie dać się przysypać pracą i kurodomostwem. W jakimś stopniu na pewno to kultywujemy, ale może za mało...
Zachwyciłam się też - trochę pokrewnie do powyższego - wolnością, nieograniczonym praktycznie dostępem do wiedzy, do książek, do słów i obrazów. Nikt mi nie truje, że dana rzecz jest bezwartościowa czy niepotrzebna (sama sobie chyba dość skutecznie odsiewam), nikt mi też nie zakazuje czytania takiego choćby innego przekładu Biblii - a wyczytałam niedawno, że istnieją ekstremiści gdzieś w południowych stanach, dla których liczy się jedynie King James, a wszystkie inne wersje to zło. Do tego stopnia, że należy je spalić.
I życiem pewnej zmarłej niedawno osoby się zachwyciłam - otwartością jej umysłu, który nawet w ostatnim, dziewięćdziesiątym trzecim roku jej życia działał znakomicie. Trybiki kręciły się w nim dzień w dzień do granic możliwości, ciągle coś pisały, tworzyły, myślały... i jeszcze niedawno grały, bo osoba z wykształcenia była pianistką i organistką.
Piękne, bogate życie - łącznie z podróżami od Indii poprzez Izrael, Jordanię, Egipt, Alpy Szwarcarskie, mnóstwo miejsc w Stanach... a wszystko to wśród nieustającego dbania o bliźnich. O takich ludziach można pisać książki.
Więc może te wszystkie moje zachwyty są jednak jakoś powiązane, bo zahaczają o ciągłe rozwijanie siebie?
Tylko może nie bardzo pasuje do tego czas spędzony w sobotę na intensywnym pucowaniu kuchni - gdzie rączki i nóżki bardzo się zmęczyły, ale jednocześnie, razem z myciem okna, nastąpiło jakieś oczyszczenie rozumu. Coś na kształt małej defragmentacji. Hm, może za mało sprzątam... bo ostatnio mi brak takiego właśnie poukładania.
Wczoraj natychałam się kolorami i krajobrazami - rano odpaliło piękne jesienne słońce, do tego niebieskie niebo, lekkie chmurki... Koniecznie trzeba było pójść w świat. Powędrowałyśmy z Alą do rezerwatu na bagna - bardzo mi się podoba to, że w tym super-cywilizowanym, gładko uczesanym przedmieściowym świecie pozostawiono takie naturalne bałagany, chaszcze, jeziorka, gdzie natura robi co chce.
Stawałyśmy kilka razy pod świetlistym parasolem pojedynczego drzewa, żeby zachwycić się kolorowymi promieniami - to jak naturalny witraż!
Wędrowałyśmy po krętych ścieżkach, właziłyśmy pomostami na sztuczne wyspy... Ala może jeszcze nie do końca ogarnia wszystkie szczegóły - niby proste, niebo, trzciny, sfalowana woda, a takie w tym słońcu piękne.
Ala za to napalona jest na uczenie się wszystkiego - z bagiennej strony wydrukowałam tabelkę z obrazkami służącą do szukania jesiennych skarbów. Nie byłam pewna, czy zabawa się uda, nigdy jeszcze tego nie robiłyśmy - poza tym obrazków było aż osiemnaście, więc może trochę za dużo... poszło jednak znakomicie, przy mojej niewielkiej pomocy, bo Ala nie znała na przykład brązowych pałek wodnych, a obrazek nie był zbyt wyraźny. Tyle jednak miała frajdy z odhaczaniem znalezisk - wzięłyśmy sobie drewnianą tabliczkę z klamerką, przywiązałyśmy do niej ołówek (i kto wie, może to nie ostatni raz, kiedy była w użyciu.)
Patrzę więc na te jej zachwyty fruwającymi nasionami, hałaśliwym kaczym stadem, każdym przechodzącym psem, cieniami, jagodami, patykami, wielkim orzechem, który można długo kopać po ścieżce... i myślę sobie, że tak, jak ona uczy się pewnych rzeczy ode mnie, tak i ja powinnam przejąć tę pasję poznawania, albo może częściej ją odgrzebywać, nie dać się przysypać pracą i kurodomostwem. W jakimś stopniu na pewno to kultywujemy, ale może za mało...
Zachwyciłam się też - trochę pokrewnie do powyższego - wolnością, nieograniczonym praktycznie dostępem do wiedzy, do książek, do słów i obrazów. Nikt mi nie truje, że dana rzecz jest bezwartościowa czy niepotrzebna (sama sobie chyba dość skutecznie odsiewam), nikt mi też nie zakazuje czytania takiego choćby innego przekładu Biblii - a wyczytałam niedawno, że istnieją ekstremiści gdzieś w południowych stanach, dla których liczy się jedynie King James, a wszystkie inne wersje to zło. Do tego stopnia, że należy je spalić.
I życiem pewnej zmarłej niedawno osoby się zachwyciłam - otwartością jej umysłu, który nawet w ostatnim, dziewięćdziesiątym trzecim roku jej życia działał znakomicie. Trybiki kręciły się w nim dzień w dzień do granic możliwości, ciągle coś pisały, tworzyły, myślały... i jeszcze niedawno grały, bo osoba z wykształcenia była pianistką i organistką.
Piękne, bogate życie - łącznie z podróżami od Indii poprzez Izrael, Jordanię, Egipt, Alpy Szwarcarskie, mnóstwo miejsc w Stanach... a wszystko to wśród nieustającego dbania o bliźnich. O takich ludziach można pisać książki.
Więc może te wszystkie moje zachwyty są jednak jakoś powiązane, bo zahaczają o ciągłe rozwijanie siebie?
Tylko może nie bardzo pasuje do tego czas spędzony w sobotę na intensywnym pucowaniu kuchni - gdzie rączki i nóżki bardzo się zmęczyły, ale jednocześnie, razem z myciem okna, nastąpiło jakieś oczyszczenie rozumu. Coś na kształt małej defragmentacji. Hm, może za mało sprzątam... bo ostatnio mi brak takiego właśnie poukładania.
Labels:
BEZ REKLAM,
brzecze sobie,
turystycznie,
wnuczka
piątek, 1 listopada 2013
1387. każde słowo na lawendowo
Notesik sobie zrobiłam, bo mi strasznie szkoda było wyrzucić opakowanie z lawendowego mydła. Jedna tekturka poszła na przód, druga na tył - i jest!
Notesik zawiera też przegródki zrobione z pociętych okładek na dokumenty + ścinki. A na kartkach będzie się notowało słówka - bo miejsce na słówka zawsze się przyda. Wczoraj wyskrobałam na przykład nową porcję spisaną na seminarium hebrajskim.
Ileż mam radochy, kiedy mi się uda odcyfrować jakiś wyraz - przeczytać literki i zgadnąć, co to za słowo (bo trochę w tym jest zgadywania, jako że nie wszystkie samogłoski występują jak by się prosiło, a jedna taka wielofunkcyjna litera może być albo spółgłoską w, albo samogłoską o albo u.) I może nawet są jakieś reguły, które tym wszystkim rządzą, ale przy moim stopniu orientacji pozostajemy przy uczeniu się słówka na pamięć i potem właśnie częściowym zgadywaniu.
W Polsce wybieram się koniecznie w żydowskie miejsca, żeby pooglądać kawalątka hebrajskiego w akcji: do muzeum i na cmentarz w Moim Mieście, a może nawet uda mi się zawędrować na Kazimierz w Krakowie.
Notesik zawiera też przegródki zrobione z pociętych okładek na dokumenty + ścinki. A na kartkach będzie się notowało słówka - bo miejsce na słówka zawsze się przyda. Wczoraj wyskrobałam na przykład nową porcję spisaną na seminarium hebrajskim.
Ileż mam radochy, kiedy mi się uda odcyfrować jakiś wyraz - przeczytać literki i zgadnąć, co to za słowo (bo trochę w tym jest zgadywania, jako że nie wszystkie samogłoski występują jak by się prosiło, a jedna taka wielofunkcyjna litera może być albo spółgłoską w, albo samogłoską o albo u.) I może nawet są jakieś reguły, które tym wszystkim rządzą, ale przy moim stopniu orientacji pozostajemy przy uczeniu się słówka na pamięć i potem właśnie częściowym zgadywaniu.
W Polsce wybieram się koniecznie w żydowskie miejsca, żeby pooglądać kawalątka hebrajskiego w akcji: do muzeum i na cmentarz w Moim Mieście, a może nawet uda mi się zawędrować na Kazimierz w Krakowie.
Subskrybuj:
Posty (Atom)