Zachwycam się przez ostatnie kilka dni - różnościami, z zupełnie niezwiązanych ze sobą półek.
Wczoraj natychałam się kolorami i krajobrazami - rano odpaliło piękne jesienne słońce, do tego niebieskie niebo, lekkie chmurki... Koniecznie trzeba było pójść w świat. Powędrowałyśmy z Alą do rezerwatu na bagna - bardzo mi się podoba to, że w tym super-cywilizowanym, gładko uczesanym przedmieściowym świecie pozostawiono takie naturalne bałagany, chaszcze, jeziorka, gdzie natura robi co chce.
Stawałyśmy kilka razy pod świetlistym parasolem pojedynczego drzewa, żeby zachwycić się kolorowymi promieniami - to jak naturalny witraż!
Wędrowałyśmy po krętych ścieżkach, właziłyśmy pomostami na sztuczne wyspy... Ala może jeszcze nie do końca ogarnia wszystkie szczegóły - niby proste, niebo, trzciny, sfalowana woda, a takie w tym słońcu piękne.
Ala za to napalona jest na uczenie się wszystkiego - z bagiennej strony wydrukowałam tabelkę z obrazkami służącą do szukania jesiennych skarbów. Nie byłam pewna, czy zabawa się uda, nigdy jeszcze tego nie robiłyśmy - poza tym obrazków było aż osiemnaście, więc może trochę za dużo... poszło jednak znakomicie, przy mojej niewielkiej pomocy, bo Ala nie znała na przykład brązowych pałek wodnych, a obrazek nie był zbyt wyraźny. Tyle jednak miała frajdy z odhaczaniem znalezisk - wzięłyśmy sobie drewnianą tabliczkę z klamerką, przywiązałyśmy do niej ołówek (i kto wie, może to nie ostatni raz, kiedy była w użyciu.)
Patrzę więc na te jej zachwyty fruwającymi nasionami, hałaśliwym kaczym stadem, każdym przechodzącym psem, cieniami, jagodami, patykami, wielkim orzechem, który można długo kopać po ścieżce... i myślę sobie, że tak, jak ona uczy się pewnych rzeczy ode mnie, tak i ja powinnam przejąć tę pasję poznawania, albo może częściej ją odgrzebywać, nie dać się przysypać pracą i kurodomostwem. W jakimś stopniu na pewno to kultywujemy, ale może za mało...
Zachwyciłam się też - trochę pokrewnie do powyższego - wolnością, nieograniczonym praktycznie dostępem do wiedzy, do książek, do słów i obrazów. Nikt mi nie truje, że dana rzecz jest bezwartościowa czy niepotrzebna (sama sobie chyba dość skutecznie odsiewam), nikt mi też nie zakazuje czytania takiego choćby innego przekładu Biblii - a wyczytałam niedawno, że istnieją ekstremiści gdzieś w południowych stanach, dla których liczy się jedynie King James, a wszystkie inne wersje to zło. Do tego stopnia, że należy je spalić.
I życiem pewnej zmarłej niedawno osoby się zachwyciłam - otwartością jej umysłu, który nawet w ostatnim, dziewięćdziesiątym trzecim roku jej życia działał znakomicie. Trybiki kręciły się w nim dzień w dzień do granic możliwości, ciągle coś pisały, tworzyły, myślały... i jeszcze niedawno grały, bo osoba z wykształcenia była pianistką i organistką.
Piękne, bogate życie - łącznie z podróżami od Indii poprzez Izrael, Jordanię, Egipt, Alpy Szwarcarskie, mnóstwo miejsc w Stanach... a wszystko to wśród nieustającego dbania o bliźnich. O takich ludziach można pisać książki.
Więc może te wszystkie moje zachwyty są jednak jakoś powiązane, bo zahaczają o ciągłe rozwijanie siebie?
Tylko może nie bardzo pasuje do tego czas spędzony w sobotę na intensywnym pucowaniu kuchni - gdzie rączki i nóżki bardzo się zmęczyły, ale jednocześnie, razem z myciem okna, nastąpiło jakieś oczyszczenie rozumu. Coś na kształt małej defragmentacji. Hm, może za mało sprzątam... bo ostatnio mi brak takiego właśnie poukładania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz