wtorek, 31 maja 2011

948. planking etc., czyli ja, ja, ja i ja

Gadaliśmy sobie ostatnio z T o spopularyzowanym niedawno plankingu, więc gdy w ostatni weekend nadarzyła się okazja - pomimo mojego wieku odbiegającego daleko od nastoletniości, skorzystałam ze sprzyjającego podłoża:

Byliśmy mianowicie w St. Louis, jakieś 5h jazdy na południowy zachód, gdzie całkiem za darmo można zwiedzać Laumeier - park rzeźb. Jeszcze zanim się dobrze wejdzie na teren parku, kusi takie oto kocisko.

Od oka się właściwie wszystko zaczęło - wielka kula kusi, żeby ją... kulać.

Próbowałam supeł jakoś rozwiązać, ale tylko się poparzyłam, bo metalowe liny się nieźle nagrzały w ostrym słońcu.

Czarne kulki były trochę złowróżbne, ale tym bardziej ciągnęło, żeby je zmacać.

Pewien pan polskiego pochodzenia naturlał statkowych boi i skonstruował z nich ścianę.

Uschnięte drzewo opakowano aluminium i pozostawiono na środku łąki.

Rzeźba niby taka twarzowa, a ma mnie w nosie.

Zimny i kanciasty metal prosił się o nieco kształtów miększych, okrągłych.

Świątynia Majów to zamyślenie nad sensem życia... gdzie tam, raczej kombinowanie, w jaki sposób...

...przytulić się do następnej rzeźby. Kiziu miziu, moja rzeźbka kochana... tylko cosik w kiszki dziabie.

Proszę bardzo, informacja o parku!

No chodźcież, korzonki, skoro wyglądacie, jakbyście chciały wbiec na wzgórze...

A na koniec wykręcam jeszcze numer czarno-żelazną korbą.

Byliśmy jeszcze w paru innych ciekawych miejscach, na przykład w starej kopalni, nad Mississippi, w trochę kosmicznym sanktuarium, spotkaliśmy kilka ciekawych postaci... ale o tym w następnym odcinku.

piątek, 27 maja 2011

947. poranny prototyp, czyli kraft nowotestamentalny

Podziurawiłam się dziś z rana zszywaczem - i kto by pomyślał, że z takich tycich dziurek popłynie aż tyle krwi?? Tak to się czasem dzieje, jak człowiek w ekscytacji nazbyt szybko macha palcami i wtyka je, gdzie nie trzeba.

Robiłam mianowicie wymyślony w nocy, na skutek niespania, prototyp torbki na szkółkę niedzielną o historii, kiedy tłumy słuchały Jezusa i nie miały potem co jeść, bo sobie nie przyniosły. Jeden chłopiec miał w torbie dwie ryby i pięć chlebów, których w cudowny sposób starczyło dla wszystkich.

Dzieciaki są w wieku przednożyczkowym, więc nie ma co wymyślać nazbyt skomplikowanych kraftów. Dostaną wycięte z kartonu kształty ryb i chlebów, które będą sobie kolorowały, ozdabiały naklejkami i coniebądź, a do tego torbki podobne do poniższych, tylko bez żadnych dekoracji.


Koszt krafta wynosi zero, bo karton wziął się z folderów wyrzucanych w pracy, które skrzętnie zachomikowałam (zresztą nawet zakupienie pudła tych kremowych folderów wychodzi chyba taniej, niż zwykłego kartonu, więc jeśli kolor nie gra roli, to spoko się nadają na wszelakie bazy itp.). Szmatek w domu mam też nagromadzone - utarga się paski, bo te mechate brzegi pasują mi do looku. Pasek jest na dole zszyty, żeby tworzył okrąg (ucho i bok torby zarazem), a potem wszystko jest połączone zszywaczami - tylko muszę uważać, żeby zrobić to równiej, niż w tym pośpiesznym prototypie i żeby ogonki były po stronie wewnętrznej i niejako ginęły w szmatce.

Oprócz tego mam jeszcze do zrobienia kraft o tęczy (takie wieszadełko ze słońcem, tęczą i deszczem) oraz o błogosławieństwach Królestwa - pustynia zakwitnie jak róża, chromy będzie skakał jak jeleń, oczy ślepych się otworzą, a niemy zaśpiewa.

Nie mogę się doczekać :)

wtorek, 24 maja 2011

946. są małe i wielkie światy

"Ja znam się na tym
Są małe i wielkie światy
A nasz świat
jest akurat..."
Zdjęcia w trybie makro są oczywiście fascynujące, tyle razy zadziwiałam się tym, co na nich widać - a to jakaś włochatość na łodydze, albo haczyki w kwiecie mleczu, albo coś, co widać tylko z bliska i pod światło - prawie jak przez mikroskop. (Nawet chodziło mi po głowie nabycie takiego prostego mikroskopu albo szkła superpowiększającego, żeby na naszych wyprawach wsadzać nos w tę warstwę leżącą tuż pod progiem dostrzegania tzw. gołym okiem; odkryłoby się to i owo....)

Póki co, zajęłam się dziś rano bardzo próbnie szklanymi bąblami, pustymi w środku, jakie powkładałam sobie do balkonowych doniczek w ramach dekoracji (patrz poprzedni post). Polecam otwarcie fotek, czyli maksymalne powiększenie - bo wtedy widać i krople wilgoci, i nierówności samego szkła, i odbicia światła, szczególnie to na dnie pierwszej fotki - jak migotanie na wodzie :)


Będą pewnie dalsze eksperymenty... a te wzięły się po części z pięknego snu ostatniej nocy, gdzie wędrowałam korytarzem z wnękami zajętymi bajecznie kolorowymi strukturami ze szkła - czasem jak zwykłe witraże, a czasem awangardowymi, jak szklane szaszłyki na pionowych prętach. Wszystko było cudnie podświetlone i nawet mój czerwonowinny aparat jarzył się w swojej purpurze niezwykłym blaskiem :)

Tytuł posta wziął się z kolei z piosenki Michała Bajora, właśnie o małych światach, jak ten w moim szklanym bąblu:


poniedziałek, 23 maja 2011

945. kolorowo na balkonie

Kwiatulce się zakupiło i posadziło podczas weekendu - balkon się pokolorował i nabrał życia. Teraz ze dwa dni będzie trzymanie kciuków, żeby się wszystko przyjęło i nie oklapło. Jak wychodziłam rano, to zielska stały na baczność :)

Brakło mi gleby do pomidora, więc muszę się udać do sklepu i dokupić conieco; poza tym z jedzeniowych rzeczy jest papryka wściekle ostra i bazylia; z kwiatków dość standardowo, z wyjątkiem tych fioletowych szpiqulców - przetacznik się to nazywa i jest kuzynem takich malusich niebieskich kwiatków, co to w Polsce dziko rosną, czasem robiąc całe niebiesie dywany! Zaskoczyło mnie to pokrewieństwo, bo te polskie przetaczniki ożankowe wyglądają całkiem inaczej, nawet kolor mają tylko zbliżony. Po raz kolejny zastanawiam się, jak naukowcy doszli do wniosku, że akurat takie a nie inne rośliny stanowią rodzinę, ale wgłębiać się nie zamierzam, bo to nazbyt pachnie przewodnikiem do oznaczania roślin, który w szkole był dla mnie wielką zmorą.

Powyżej mamy zatem Ogródek pod Teleskopem, a poniżej - zgrupowanie bratków w miejscu trochę cienistym, bo zdaje się, że bratki nie lubią zbyt wielkiej lampy.

W koszyku tradycyjnie zawisły petunie oraz dla urozmaicenia barwinek, który, mam nadzieję, będzie się za jakiś czas kaskadowo zwieszał.

Oto przykład zdjęcia niedoskonałego: kolor roślinki płomykowej (nazwa moja własna) śliczny, ale zakłóca go jakiś farfocel, drobny suchcielek pod kwiatostanem oraz pozostałość gleby na listku.

A tu jest lepiej - śliczny kolorowy brateczek, braciszek. Ależ te kolory są cudnie poskładane :)

To tyle na dziś ogródkowo - oby wszystkim Wam plantacje zdrowo rosły!

piątek, 20 maja 2011

944. lekko i słodko

Od słodyczy zaczniemy - naprodukowałam szesnaście babeczek w trzech rodzajach. Teraz będą się umieszczały na karteluchach, seryjnie.


A w dziale lekkości mamy dmuchawce (bez wiatru i latawców). Jechałam sobie w środę pod wieczór z lekcji i natknęłam się na taką oto łączkę przy rowie:

Nie dało się nie zatrzymać, a że miałam w torebce aparat i resztki prądu oraz miejsca w pamięci wewnętrznej (bo się baterii nie naładowało, a karta została w domciu) - pstryknęłam parę zdjęć. Na poniższym bardzo mi się podobają kolorowe refleksy na kłaczkach i w ogóle całość, jak to w tym zniżającym się słoneczku wyszło, ale jest też i niestety wypalona plama.

A tu mamy analizę w normalniejszej kolorystyce - aż dziwne, że moja pstrykawka w prawie tej samej chwili zrobiła tak odmienne zdjęcia!

środa, 18 maja 2011

943. bio-krafty u Craftypantek

Mrouh i Habka pisały już u siebie na początku miesiąca o tym, że Craftypantki zajmują się tym razem bio-kraftami. Zaczęłyśmy niby od patyczków, ale potem prace rozszerzyły się na inne materiały pochodzenia roślinnego - więc zapraszamy do uczestnictwa! (Jak zwykle będzie wylosowana skromna nagroda :)

Moja praca to krrrrrokodylek z drewienka znalezionego podczas spaceru po okolicznym lesie. Leżało na ścieżce i normalnie PATRZYŁO na mnie tym ślipiem, które tylko troszkę podrasowałam czarnym piórkiem. Krokodyl pławi się z zadowoleniem w wodzie ze ścinków, nad którą rosną podobnie ścinkowe chaszczyska.


Z całkiem innej beczki, tej z napisem "WIP-Work in Progress", czyli "praca w toku": doznałam dziś rano niespodzianki, kiedy po usmażeniu kotletów i ugotowaniu ziemniaków zostało mi nieco czasu na krafta. Leżały mi na wierzchu od jakiegoś czasu mini-stempelki z muffinami, albo raczej cupcake'ami. (Różnica? Na pierwszy rzut oka wydaje mi się, że cupcake ma zazwyczaj jakąś masę na wierzchu, której muffin nie będzie posiadał. Ponoć jednak nie chodzi o sam wygląd zewnętrzny, bo są i reguły co do składu ciasta - coś w rodzaju tego, że cupcake jest lżejsze, muffin jest bardziej w kierunku pieczywa, a cupcake to cukiernictwo... grzebałam swego czasu za informacjami o tym podziale, bo mnie to intrygowało, ale po przeczytaniu kilku forów niezbyt mi się rozjaśniło i chyba pozostanę przy mojej pierwotnej teorii :)

Tak czy siak - moja niespodzianka polegała na tym, że wykorzystałam pierwszy raz różowy puder do embossingu, jaki sprezentowała mi przeprowadzająca się koleżanka z redakcji (piękny to był dzień, wręczyła mi całe pudło kraftowych rzeczy, których nie zamierzała ze sobą zabierać do nowego lokum w Nowym Jorku). Ów różowy puder, zamiast się ładnie rozpuścić i splastyczyć, raczej się sfrocił! Dopiero wtedy popatrzyłam na etykietkę - pisze na niej PUFF, czyli tak właśnie miało być. No i mam takie coś, przypominające fakturę ręcznika, tyle że trochę jakby gumowego.

Zrobiłam sobie też czarne muffinki, których kontury będą jeszcze pomalowane na jakieś słitaśne kolory, ale niestety już dziś nie zdążyłam, bo należało zasuwać do pracy. Ten puder z kolei ma w sobie brokat, ale o tym wiedziałam :)


wtorek, 17 maja 2011

942. przemiany

Sztalużki sobie maleńkie zakupiłam, drewniane, jeszcze przed wyprawą - w kraftosklepie na selu, jak mawiają tut. Polacy, czyli na wyprzedaży. Trzeba by pomyśleć nad jakimś fajniejszym tłem - choćby zestawieniem dwóch kartek papieru skrapowego, bo cegła i drewno są ciekawe i rustykalne, ale bez przesady :)

Wczorajsze kafelki znalazły się na kartce kondolencyjnej, bo właśnie taka była mi dziś potrzebna.

Tło i złocisty karton pochodzą z zestawu Tradewinds, który urzekł mnie szczególnie tym niebieskim kolorem, przypominającym holenderskie skorupki. Tyle, że te skorupkowe wzory się akurat tu nie załapały, ale leżą inspiracyjnie na stole.

W związku z tym przypomina mi się - szczególnie w maju, bo jakoś teraz wypada rocznica - nasza pierwsza wieeelka wyprawa z noclegiem, aże do Michigan, do miejscowości Holland na festiwal tulipanów. Zwiedzaliśmy przy tym wiatrak, pasiaste pola tulipanów, a także holenderską wioskę - skansen z demonstracjami rozmaitych kraftów. Była wśród nich pracownia wspomnianej ceramiki, jak również fikuśne świece i inne rzemiosła. Na lodówce wisi sobie przywieziony stamtąd gliniany wiatraczek, pierwszy eksponat w naszej magnetycznej kolekcji.

Poniżej jest zaś znowu work in progress - praca w toku: koniś morski w kolorach nierzeczywistych, zaczęty w celu umieszczenia na głębokomorskim tagu na odkryty niedawno blog wyzwaniowy. Powstanie pewnie bibułkowe tło, bo aż się prosi do tego tematu, jakieś zielska, może ślimaczek - co tam się jeszcze w pieczątkach znajdzie.

Zmieniając temat - z chłodów wpadliśmy od razu w duszne upały i nocne burze z grzmotami, które powodują niemal sturlanie się z łóżka, bo ma się wrażenie, że zatrzęsła się cała okolica. W domu bez klimatyzacji ciężko oddychać, przynajmniej wiatrak musi hulać w tym tropiku, żeby człowiek nie ociekał potem.

Wieczorem dałoby się siedzieć na balkonie, z którego mamy obecnie widok na cudnie kwitnące drzewa, takie jak to:

Zaś za oknem sypialni puszy się kwiatowa piana na innym drzewie, prawie na wyciągnięcie ręki:

941. fiat lux

To nie będzie wpis o samochodach, bo nic a nic się nie znam :)

Będzie za to o świetle - stąd ów fiat lux, "niech stanie się światło", co nawiązuje oczywiście do historii z Księgi Rodzaju, wspartej cytatem z Przypowieści Salomona takoż o stwarzaniu świata.

Cudowania wielkiego tu nie ma, jeśli chodzi o techniki - ponaklejałam sobie rozmaite ścinki na zdjęcie, które mnie urzekło (i które pierwotnie miało być tłem do myśli o drodze). Jedna ciekawostka to stemplowane literki naklejone na kwadraciki z folii. Przyszła kiedyś do redakcji paka owinięta kilkoma warstwami tego plastiku, a że w dotyku fajne i na dodatek ciekawie błyszczące, tom sobie kawałek wykroiła w celach kraftowych.

W nawiązaniu zaś do ostatniej wyprawy mamy światło w Big Bend, w górach Chisos, wsadzonych w sam środeczek pustynnego parku narodowego. Tam właśnie urządzono kampingi, a kawałeczek dalej, jakoby na wyższej półce, zbudowano niewielki hotel, sklepik i biuro parkowe.

Wjeżdżaliśmy do parku dość późno i bramka była już nieczynna; wisiała na niej kartka, że opłatę należy wnieść w tym właśnie biurze. Po rozłożeniu namiotu powędrowaliśmy więc karnie uiścić, co się należy, ale i drzwi biura były już zamknięte. W nagrodę za tę pilność spotkała nas jednak serendypia w postaci krótkiego szlaku do punktu patrzenia na przerwę w skałach otaczających dolinę - The Window. Tam właśnie wędrują ludkowie na oglądanie zachodów słońca.

Jakby piękna samego zachodu było mało, natknęliśmy się na parkę niezbyt uciekających mulaków. Powstało więc najbardziej kiczowate zdjęcie wycieczki - nie dość, że górski zachód słońca, to jeszcze przyglądający mu się przysłowiowy jeleń na rykowisku :)

Za to z fajną świetlistą obwódką.

poniedziałek, 16 maja 2011

940. STS-134

Dawno już nie było kartki z art journala, chyba, że liczyć do tej grupy Gromadziennik. W piątek w pracy ukleił się lunchtime collage - na szybko, z tego, co było pod ręką i wpadło do głowy. Chodzi w nim o przełamywanie barier, na przykład obaw, o zdobywanie doświadczenia i wędrowanie tam, gdzie się jeszcze nie było. O tym mówi właśnie cytacik zamieszczony pod zdjęciem łuku w St. Louis, który upamiętnia między innymi zakup Luizjany oraz zwiedzanie Zachodu, jakie potem nastąpiło - z moimi ulubionymi bohaterami, panami Lewisem i Clarkiem na czele. Ich wyprawa nadal nie mieści mi się w głowie.

Z podobnej beczki - w 0statnią wyprawę poleciał dziś rano Endeavour, by dostarczyć nowe klamoty na międzynarodową stację kosmiczną. Przypomina mi się, rzecz jasna, oglądanie w zeszłym roku startu na przylądku Canaveral, więc trochę podchodzę emocjonalnie i cieszę się, że jeszcze zdążyliśmy zobaczyć to na żywo, zanim zamknie się cały wahadłowcowy program.

Dowódcą jest tym razem Mark Kelly, który jest special z co najmniej dwóch powodów. Po pierwsze - ma brata bliźniaka, który również bywał w kosmosie na Discovery (i to ponoć jedyne rodzeństwo na świecie, któremu udał się taki wyczyn). Po drugie - jego żona Gabrielle to przedstawicielka Arizony w Izbie Reprezentantów; w styczniu została postrzelona w głowę na wiecu w Tucson, ale jakoś w miarę szybko wraca do zdrowia. Były oczywiście wahania, czy Mark w tej sytuacji będzie leciał, wyznaczono nawet na wszelki wypadek zastępczego kapitana, ale widać niepotrzebnie :)

Powiedziałam T, że gdyby czasem mnie postrzelono, a on miał szansę lecieć w tym czasie w kosmos, to żeby się ani minutki nie zastanawiał, tylko FRU!

Ale chyba większe szanse mamy na wygranie w loterii, w której nie gramy :)

piątek, 13 maja 2011

939. wodnisty post | watery post

Zaczęte wczoraj konisie morskie zostały wkomponowane w okrągłą zawiechę – jakimś sposobem wyszła mi ogromniasta, większa od dłoni. Zdobywam jeszcze doświadczenie z takim okrągłym Fiskarsowym wycinakiem, który należy do redakcji, ale został mi oddany w opiekę z prawem używania. Tło jest bibułkowe, zielska z ulubionych stempelków z Krakowa, trochę bąbelków z Glossy Accents i właściwie tyle. Zgłaszam się na wyzwanie w Tag Tuesdays.

The seahorses started yesterday swam gently into a circular tag – a giant one, too, larger than my hand! I’m still gaining experience with the circular cutter owned by my workplace, but given to me for safekeeping with the right to use it. (I wish our company needed more crafting tools :)

The background is made of tissue paper plus heat embossed plants (my favorite stamp set purchased last year in Poland, yum) and a few air bubbles made with Glossy Accents. Time to submit for the Deep Sea Challenge on the Tag Tuesdays blog!


And, since it fits the subject, I’m also including the wonderful stained glass ceiling from Fordyce Bathouse in Hot Springs National Park, which we visited during our latest trip.

Do podwodnej tematyki dołączam piękny witraż napotkany na ostatniej wyprawie w Hot Springs. Wspominałam już może, że to park narodowy maluśki, a jednocześnie niezwykły, bo w środku miasteczka. Nie planowaliśmy spędzić tam zbyt wiele czasu, bo i harmonogram gonił, i zmordowani już byliśmy po ponad tygodniu pielgrzymowania – ot, zamierzaliśmy przelecieć główną ulicą wśród zabytkowych łaźni i na tym koniec. Wyczytałam bowiem, że wszystkie gorące źródła są już opanowane, połapane w rurki i „ucywilizowane”; nie za bardzo można je nawet zobaczyć w stanie naturalnym.

Okazało się jednak serendypijnie, że zostało jeszcze kilka miejsc, gdzie owe wody zbierają się w zbudowanych ludzką ręką basenikach, ale ze skały wypływają tak, jak setki lat temu. Można wsadzić ciekawską łapę i przekonać się, że naprawdę są gorące.

Fordyce Bathhouse, jedna z zabytkowych łaźni i chyba najbardziej wypasiona, funkcjonuje obecnie jako Visitor Center. Zdobywałam tam pieczątki i rozmawiałam z miłą panią, podczas gdy T udał się na stronę. Wrócił z tajemniczym wyrazem twarzy i tekstem „ty tam chcesz pójść”, z którego korzystamy raczej w wyjątkowych okolicznościach. Okazało się, że niemal cały, spory dość budynek jest odrestaurowany i wyposażony tak, jak w dawnych czasach łaziennej świetności! A że Fordyce, jak już wspomniałam, znajdował się na górnej półce, było na co popatrzeć. Więcej o tym w albumie na Pikasie (zdjęcia się przygotowują, tylko jakoś strasznie powoli mi idzie); dziś tylko witraż na suficie w łaźni szanownych panów, bo pasuje do tematu.

Napomknę jeszcze tylko, że panie również miały swoje piękne miejsce w postaci salonu, gdzie siedziało się chyba już po zażyciu kąpieli i wszelakich terapii; tam również były witraże, ale o tym inszym razem :)