Dentysta wczoraj mnie nie połknął, ani też nie odgryzł mi głowy, ale nie obyło się bez przygód. Najpierw rozwalił mnie zdeczka wystrój gabinetu i przyległych pomieszczeń, zapchanych licznymi eksponatami morsko-jeziornymi. Olbrzymie koło sterowe na postumencie, głowa od metalowego stroju nurka, liny i węzły, urządzenia nawigacyjne, wiosła, obrazy, shadow-boxy – i chyba też remont się tam odbywał, bo dechy jakieś leżały i parapety.
Potem był kłopot, bo pani nie mogła mnie znaleźć na liście pacjentów przysyłanych przez ubezpieczenie, czyli insiurę, jak mówi tut. Polonia (jak ja nie cieeeeerpię tego słowa.) Po rozkmince okazało się, że owszem figuruję w rejestrze, ale pod starym nazwiskiem! Widać kilka tygodni nie wystarcza, żeby aktualizacja dokonana na stronie internetowej ubezpieczalni rozeszła się po świecie. Co gorsza, będę dalej pod tym starym nazwiskiem, bo zębaczka w rejestracji powiedziała, że jak to zmienimy, to ubezpieczalnia w życiu się nie połapie. (Recepcjonistka miała szczękę wąską, a wystającą, prezentującą chyba z 90% klawiatury przy każdym uśmiechu.)
Następnie był drugi kłopot, bo chcieli mi pstryknąć szczęko-fotkę, nawet już obłożyli mnie ołowiem i umieścili na stosownym fotelu, ale machina za nic w świecie nie chciała się poddać perswazjom ani asystentki, ani samego szefa. (Aj, napisałam właśnie "persfazjom" przez f - bardzo dziwnie to wygląda.)
Miałam nadzieję, że pan dentysta załata mi ułamany kawałek plomby, ale nic bardziej mylnego: po prostu przeczyścił mi całość uzębienia, przy czym dowiedziałam się, że mam w zębach łaskotki. Na łatanie kazał się umówić osobno, więc powierzę to zadanie zaufanej dentystce w Polsce. Ot co. A ten dentysta – wilk morski zapewne wymyślił sobie, że w ten sposób wyssa więcej kasy z ubezpieczalni, jeśli przyjdę dwa razy.
No i tak się po kawałku usuwa zadania z listy rzeczy do zrobienia... i się w międzyczasie troszkę klei.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz