środa, 30 grudnia 2015

15:69. tłum amarylisów, czyli świąteczny odcień czerwieni


Do wizyty w palmiarni zachęciły nas wieści o niedawno umieszczonych tam instalacjach. Największe wrażenie robi "dach" z niebieskich i czerwonych płatków zawieszony w pomieszczeniu, gdzie ogród botaniczny aranżuje wystawy czasowe. Tym razem - zgodnie z oczekiwaniami - było świątecznie, czyli cały tłum amarylisów i dziesiątki poinsecji.


Nie mogłam się napatrzyć na amarylisy - cóż za piękny odcień czerwieni!



Hmm, a to kwiat? Czy ptactwo jakieś egzotyczne nadlatuje?


Kwiatek bardzo bałaganiarski:


Niepozorne, drobne kwiatuszki, ale fiolet śliczny:


I jeszcze gwiaździste listki, czyli fototapeta...


...i papryki, też czerwone, ale jednak amarylisy zajmują pierwsze miejsce na podium, jeśli chodzi o intensywność barw.


I już wychodzimy... ale nie bez ciekawostki optycznej:


niedziela, 27 grudnia 2015

15:68. bromeliady i przyjaciele, czyli palmiarni część pierwsza


Wracając z Miasta zatrzymaliśmy się w palmiarni Garfield Park Conservatory. Podczas ostatniej wizyty trwały jakieś prace remontowe, a tym razem wszystko było otwarte i dostępne. Przyjemnie było się zanurzyć w tak intensywną zieleń, choć i na zewnątrz trawniki jakby wiosenne, a przed palmiarnią - o zgrozo - kwitną bratki.



Roślina mięsożerna, z klapką:


Przepięknie pachnąca gardenia:



Niby nie ma na poniższym żadnego pięknego kwiatu ani żadnego elementu skupiającego uwagę - ale przecież taka gromada też jest przyjemna dla oka.




Grejpfruty, żywe na drzewie!




Zachwyty nad rozmaitością liści - a to tylko maleńki wycinek.


sobota, 26 grudnia 2015

15:67. nowa świecka tradycja, czyli świąteczna wycieczka do Chicago


Najwyraźniej ukształtowała nam się przysłowiowa nowa świecka tradycja w postaci świątecznych wycieczek do Chicago. Czasem skaczemy tam na moment jedynie, jeśli jest przeraźliwie zimno; czasem bardzo wcześnie rano, żeby zaparkować gdzieś na darmowym (bo parkingi w Chi kroją chyba bardziej niż gdziekolwiek indziej w tym kraju: wczoraj za 40 minut daliśmy 5 dolarów). 

A tym razem pojechaliśmy leniwie, bo wśród moich małych codziennych marzeń na pierwszym miejscu stoi niespieszenie się przez dzień albo dwa. Od powrotu z Polski 1 grudnia cały czas właściwie wisi nade mną pokaźna lista rzeczy do zrobienia i co wykreślę jakiś punkt, wpada następny.

Wyturlaliśmy się więc dopiero po dziewiątej, zatrzymaliśmy pod Instytutem Sztuki i poszliśmy do Fasolki. Nie my jedni! Ale chicagowskie downtown jest chyba sporą atrakcją, sądząc po rejestracjach zaparkowanych w okolicy aut z wielu stanów, i to wcale nie sąsiednich. 


Pozdrawiamy z krzywego zwierciadła!


Widok pod spodem jest dość dziwaczny.


Obok Fasolki jak co roku urządzono lodowisko.


Sunęła po nim również pani w takim rynsztunku - jeśli ona potrafi, to każdy potrafi :)


Kawałek dalej pojawiła się z kolei nowa rzeźba (bo Millennium Park to również swego rodzaju galeria pod chmurką).


A tu myśleliśmy, że właśnie dokończono świeży wieżowiec, ten niebiesi na środku - potem jednak okazało się, że to Legacy Tower, obecna w tym miejscu już od 2009 r.! Trochęśmy się zagapili najwyraźniej. (Polecam przy okazji pooglądanie galerii wnętrz i widoków.)


A potem pojechaliśmy do palmiarni w Garfield Park Conservatory i było to bardzo piękne... zdjęć tyle, że ciężko wybrać kilka i nie zanudzić Czytelnika :)

C.D.N.

piątek, 18 grudnia 2015

15:66. b'seder

Zbliżają się urodziny koleżanki w pracy. Osobliwy zbieg okoliczności chciał, że urodziła się... w Wigilię (nawet inicjały ma takie same jak Jesus Christ...), a pochodzenia i religii jest żydowskiej. Przyszło mi do głowy, żeby zrobić jej plakacik z cyklu "Keep Calm" i coś tam - coś tam, tylko że po hebrajsku.

Wyguglałam więc stronę z Keep Calm w rozmaitych językach (ciekawe czemu polska wersja zaczyna się od "Zalej robaka". Czyżby tłumaczenia nie tylko językowe, ale również kulturowe? Hm.)

Wydrukowałam sobie z innej strony szablony do literek, wycięłam, potem odrysowałam na kartonie, zagruntowałam, pomalowałam na charakterystyczny niebieski kolor - i voilà!


Okazało się, że ustawienie literek tak, żeby między linijkami były równe odstępy, a z drugiej strony żeby paragraf siedział zgrabnie na środku, to nie taka prosta sprawa. Wyszło jednak względnie prosto.


Oczywiście stempelek z koroną, niezbędny do przedsięwzięcia, wcale nie znajdował się tam, gdzie się go spodziewałam. Na szczęście wyszedł z ukrycia po niezbyt długich poszukiwaniach, ale KONIECZNIE muszę posprzatać w kraftowni, bo pokój wygląda jak po przysłowiowym tornadzie. Wpadam tam tylko i wypadam, bo zimność w nim panuje; zabieram, co potrzeba, potem odnoszę, ale raczej zostawiam i uciekam ze względu na arktyczne temperatury. Takie działania na dłuższą metę skutkują straszliwym bałaganem :)


Nie biorę, rzecz jasna, odpowiedzialności za kwestie językowe - z całego zestawu zrozumiałam tylko b'seder czyli w porządku. Koleżanka rozkminiła jednak resztę, więc chyba przedsięwzięcie można uznać za udane.

czwartek, 17 grudnia 2015

15:65. ząb, kartka zębowa


T zamówił sobie był kartki bardzo specjalne: dwie motoryzacyjne i jedną stomatologiczną.

Motoryzacyjne zostaną wysłane do miejsca, gdzie nabył swoją obecną impalę i do naprawialni.



Stomatologiczna idzie do zaprzyjaźnionego dentysty, z którym T odbył w mijającym roku wiele spotkań.


Zębowa buziuńka okazała się dla mnie problemem niemal nie do przejścia - narysowałam ich chyba ze trzydzieści i ledwie para nadawała się do przedstawienia zamawiającemu. Sanie - nie ma problemu. Ale gębula-zębula... chyba trzeba ukończyć kurs rysunku, żeby umieć.


Kroi się chyba post o grudniowniku, bo - ku mojemu własnemu zdumieniu - jestem na bieżąco. Tylko nie wiem, jak ze zdjęciami, bo dzisiejsze robiłam... w samochodzie na parkingu. Tam było najjaśniej i bez wiatru. Na szczęście już niedługo dni zaczną się wydłużać :)

poniedziałek, 14 grudnia 2015

15:64. dziadki do orzechów


Dziury w blogowaniu... nie żeby nic się nie działo. Bo na przykład kartki w grudniowniku zapełniają się jedna po drugiej, czasem maczkiem, bo aż tyle. Ciekawy eksperyment, takie zastanawianie się wieczorem albo rano następnego dnia, na co poświęciłam czas albo co z tego czasu wybrać.

T energicznie działa w łazience. Destrukcja zakończona, teraz faza konstrukcyjna - dziś klejenie płytek.

Wczoraj sporo czasu przeznaczyłam na tłumaczenie dorocznego kalendarza, który wpadł mi tym razem do skrzynki wyjątkowo późno. Uporałam się jednak z głównym tekstem oraz WIERSZYKIEM, który jest największym wyzwaniem (nawet jeśli z dziesięciozgłoskowca w oryginale przerabiam go na czternastka po polsku, żeby dać sobie przestrzeń na wywijanie dłuższymi słowami.)

A jeszcze porady językowe dla starego kumpla, a jeszcze tłumaczenia w te i we wte - to już względem spraw organizacyjnych na przyszłoroczne wakacje.

Wysyłanie paczki, kończenie kartek... taka paczka przykładowo to cały rządek kroków, choć wydawałoby się, że prosta sprawa. T podjął decyzje i zamówił zawartość. Potem trzeba sprowadzić pudło na dwanaście cali szerokie, żeby zawartość weszła. Następnie je zmniejszyć, bo za wysokie. Zakisić w pracy bąble z powietrzem. I kartka jeszcze, i już można pakować. Taśma, szary papier. Adres druknąć. Wyprawa na pocztę. Wypełnianie karteluszka. Szczęściara ze mnie, bo całość zajęła może ze dwadzieścia minut, a kiedy wychodziłam, długość kolejki się potroiła.

A, i jeszcze kraftolekcja, i kombinowanie koguta na nadchodzącą szkółkę. To już temat na osobny wpis :)

I tak tydzień przefrunął (o, jeszcze przeczytanie książki mi się udało upchnąć). Poniżej kartki z dziadkami do orzechów, popularnym tubylczym motywem świątecznym. To jeszcze sprzed wyjazdu do Polski, dopiero teraz nadrabiam fotki :)




poniedziałek, 7 grudnia 2015

15:63. zapiski z Polski


Ponieważ "jak można gdziekolwiek jechać i nie robić zapisków" (czy to na dysku, czy na papierze), w ostatniej chwili przed wyprawą do Polski zmontowałam okładki do Gromadziennika, a kartki rozmaite miałam już przycięte i podziurkowane z poprzednich edycji. Tekturki na okładki zresztą też, trzeba było tylko okleić.

Okazało się, że nie wszystkie elementy zadziałały zgodnie z oczekiwaniami - litery-naklejki zaczęły odłazić już na lotnisku w Chicago, więc zostały naprędce poratowane taśmą. W wyniku tego kroku zrobienie jako-takiego zdjęcia w warunkach zimowych jest trudne.


Jeśli chodzi o wnętrze, to nie jest zbyt kolorowe, bo w pociągach czy wśród opadniętych liści w ogrodzie trudno o materiały w żywych barwach.


W ramach ilustracji napatoczyły się jednak kartki z książek - starych, poplamionych i nawet gdzieniegdzie na rogach nadgryzionych zębem (myszo)czasu. Ponieważ każdą książkę po angielsku automatycznie łączy się ze mną, czekał na szafce stosik, żebym sobie przejrzała. A to na pewno nie moje książki! Nie przypominam sobie nijak sprowadzania do chałupy pozycji, które przeszły na emeryturę w Toronto, Ontario. Tak, tak, Kanada :)

Wszystkie książki obejmowały tematykę geologiczną i gemologiczną, co również wskazywało na mnie jako właściciela, jako że swego czasu kamienie szlachetne i pół były moim najulubieńszym hobby.

Z mnogości kartek wybrałam kilka i przycięłam do formatu Gromadziennika - stąd ilustracje niemające kompletnie nic wspólnego z samym pobytem, ale za to przyjemne dla oka, choć w przestarzałym nieco stylu. I wspomnienie - o mojej małej kolekcji kamieni, o wyprawach na giełdy minerałów i o ekscytacji kolejnymi eksponatami. Nawet mamy gdzieś w domu plakat z takiej imprezy.



Oczywiście trzeba było powklejać wszelakie bilety, kwitki i wizytówki, jak choćby z Szalonych Widelców w Krakowie, gdzie z siostrzeńcem i jego dziouszką zjedliśmy między innymi przepyszną zupę z leśnych grzybów.


Poniżej kawałek torebki na pieczywo z Lidla - odbyłam pierwszą wizytę w tym sklepie i podobało mi się! Pieczywka, co prawda, na drugi dzień dość daleko odeszły od pierwotnej smaczności, ale i tak fajnie było popróbować. No i świąteczne ciasteczka, czekoladki, trufelki... mniam. I jeszcze przyprawę w młynku sobie kupiłam, która przy każdym użyciu będzie mi przypominała o przyjemnym dniu spędzonym u przyjaciółki w domku z bali, gdzie pitrasiłyśmy wspólnie obiad w kuchni z pięknym kaflowym piecem.


No i jeszcze tradycyjne wysyłanie paczki do Mrouh na poczcie, i czekoladki, i rozmaite drobne zakupy... choć nie nabyłam wiele, raczej tylko stertę książek, którą T już obrabia, nawet kupił sobie lepsze światło do sypialni (ale zarazem ostrzy sobie zęby na kindla, kto wie, może w ramach prezentu świątecznego :)