poniedziałek, 7 grudnia 2015

15:63. zapiski z Polski


Ponieważ "jak można gdziekolwiek jechać i nie robić zapisków" (czy to na dysku, czy na papierze), w ostatniej chwili przed wyprawą do Polski zmontowałam okładki do Gromadziennika, a kartki rozmaite miałam już przycięte i podziurkowane z poprzednich edycji. Tekturki na okładki zresztą też, trzeba było tylko okleić.

Okazało się, że nie wszystkie elementy zadziałały zgodnie z oczekiwaniami - litery-naklejki zaczęły odłazić już na lotnisku w Chicago, więc zostały naprędce poratowane taśmą. W wyniku tego kroku zrobienie jako-takiego zdjęcia w warunkach zimowych jest trudne.


Jeśli chodzi o wnętrze, to nie jest zbyt kolorowe, bo w pociągach czy wśród opadniętych liści w ogrodzie trudno o materiały w żywych barwach.


W ramach ilustracji napatoczyły się jednak kartki z książek - starych, poplamionych i nawet gdzieniegdzie na rogach nadgryzionych zębem (myszo)czasu. Ponieważ każdą książkę po angielsku automatycznie łączy się ze mną, czekał na szafce stosik, żebym sobie przejrzała. A to na pewno nie moje książki! Nie przypominam sobie nijak sprowadzania do chałupy pozycji, które przeszły na emeryturę w Toronto, Ontario. Tak, tak, Kanada :)

Wszystkie książki obejmowały tematykę geologiczną i gemologiczną, co również wskazywało na mnie jako właściciela, jako że swego czasu kamienie szlachetne i pół były moim najulubieńszym hobby.

Z mnogości kartek wybrałam kilka i przycięłam do formatu Gromadziennika - stąd ilustracje niemające kompletnie nic wspólnego z samym pobytem, ale za to przyjemne dla oka, choć w przestarzałym nieco stylu. I wspomnienie - o mojej małej kolekcji kamieni, o wyprawach na giełdy minerałów i o ekscytacji kolejnymi eksponatami. Nawet mamy gdzieś w domu plakat z takiej imprezy.



Oczywiście trzeba było powklejać wszelakie bilety, kwitki i wizytówki, jak choćby z Szalonych Widelców w Krakowie, gdzie z siostrzeńcem i jego dziouszką zjedliśmy między innymi przepyszną zupę z leśnych grzybów.


Poniżej kawałek torebki na pieczywo z Lidla - odbyłam pierwszą wizytę w tym sklepie i podobało mi się! Pieczywka, co prawda, na drugi dzień dość daleko odeszły od pierwotnej smaczności, ale i tak fajnie było popróbować. No i świąteczne ciasteczka, czekoladki, trufelki... mniam. I jeszcze przyprawę w młynku sobie kupiłam, która przy każdym użyciu będzie mi przypominała o przyjemnym dniu spędzonym u przyjaciółki w domku z bali, gdzie pitrasiłyśmy wspólnie obiad w kuchni z pięknym kaflowym piecem.


No i jeszcze tradycyjne wysyłanie paczki do Mrouh na poczcie, i czekoladki, i rozmaite drobne zakupy... choć nie nabyłam wiele, raczej tylko stertę książek, którą T już obrabia, nawet kupił sobie lepsze światło do sypialni (ale zarazem ostrzy sobie zęby na kindla, kto wie, może w ramach prezentu świątecznego :)


Brak komentarzy: