Testowałam wczoraj żelazeczko zakupione w celach podróżnych. Chcielibyśmy w Izraelu wyglądać dość przyzwoicie, a nie ma gwarancji, że hotele zapewnią prasowanie, więc T zamówił malutkie bejbi żelazko.
Wyprasowałam wczoraj kilka sztuk i żelazeczko spisuje się znakomicie. Nawet biała bawełniana koszula z zakładeczkami i falbaneczkami wyszła całkiem przyzwoicie.
Niniejszym przemieszczamy się w stronę glampingu, czyli glamour camping - gdzie niby śpi się w namiocie, ale ma się wszelakie wygody, na przykład jacuzzi albo łazienkę. To w sumie żart, bo nie sądzę, żebyśmy ciągnęli żelazko w dzicz, gdzie rzadko bywa taki intensywny prąd. Nasza mała elektrownia samochodowa, podłączana do zapalniczki, daje radę przy laptopie, ładowarce do baterii-paluszków, przy namiotowej lampie, przy różnych rzeczach łączonych przez USB - ale żelazko jednak wymaga gęstego prądu i auto tyle aż nie da.
Testowanie trwa też na froncie laszon ha-kodesz, czyli hebrajskim. Przebijam się przez gromady słówek w sposób tematyczny. Odkrywam, że trochę już znam albo prawie znam - śledź to hering, łosoś - salmon, sardynka - sardin, rozmaryn - rozmarin, imbir - dżindżer itd.
Jadę z koksem w postaci karteluszek ze słówkami czyli flashcards - w pudełku po serku już się skończyło miejsce, przejdę chyba do mydelniczki. Na jednej stronie piszę sobie polskie słowo na górze i hebrajską wymowę na dole; na drugiej stronie wyraz hebrajski. W ten sposób mogę się testować na wszystkie strony - zaczynając od polskiego, od hebrajskiego brzmienia albo hebrajskiej pisowni. Jak na razie słówka spamiętuję, ale niedokładnie - szczególnie samogłoski, które w liczbie mnogiej czy statusie constructusie lubią się wymieniać na inne i stwarzać w ten sposób kłopot dla pamięci.
Powtarzam też alfabet "pisany" czy też kursywę - nie wiem nawet, jak się to najbardziej prawidłowo nazywa. Liczę na to, że gdzieś w rozumie siedzą już te połączenia, bo w końcu kiedyś to prawie-że umiałam, tylko przestałam używać i nauka poszła w las. A nie ma się co oszukiwać - bez tego drugiego alfabetu w Izraelu będzie bida, bo pojawia się on nader często w napisach w sklepach i innych potocznych miejscach.
To dość ciekawe zjawisko, bo niektóre litery wyglądają podobnie do polskich, albo nawet całkiem tak samo - tylko trzeba sobie wbić do głowy, że czytają się inaczej. Na przykład kółko, które dl tej pory zawsze przedstawiało o, teraz będzie s. Małe n to teraz będzie ch, ale nie ma się co rozpędzać, bo duże N to będzie m - ale tylko na początku albo w środku wyrazu, bo na końcu trzeba napisać kółko z patyczkiem, ale nie jak nasze a, tylko w lustrzanym odbiciu.
I z jednej strony zjawisko jest już znane - w końcu c po rosyjsku to s, wszyscy wiedzą - ale przyswajanie nowego rozumienia istniejących symboli to dobrowolne mącenie sobie w rozumie. Dobrze, że nie ma przebicia między wszystkimi trzema alfabetami; może ewentualnie niedokończone małe p, które w rosyjskim byłoby r, a w hebrajskim k. (I można by rozwinąć jeszcze ten wątek w kierunku tego, jak względne są litery i że to wszystko to jedna wielka społeczna umowa - i każde społeczeństwo może sobie kółko interpretować według własnego widzimisię.)
I manie dwóch alfabetów to też nic dziwnego - przecież i w naszym zwyczajnym, europejskim, mamy litery duże i małe, które nie zawsze są bardzo podobne. W cyrylicy też. Na dodatek istnieją różne warianty - na przykład a i a z okrągłym brzuszkiem czy g i g. I to dla nas takie oczywiste, nikt się nawet nie zastanawia nad tym faktem.
No i dzisiaj testuję też soczewki dwuogniskowe.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz