Ostatnio dość intensywnie mieści się praca. Odkąd nastał nowy szef, Szparagiem zwany ze względu na swą długość i cienkość (kolor raczej nie, choć może sprawiać dość blade wrażenie, szczególnie w połączeniu z częstym pokasływaniem na skutek alergii), efektywność działań znacznie się podniosła. Samo się to jakoś stało, po prostu dlatego, że DZIEJE SIĘ, nowe strategie, raporty, nowe podejście.
W kwestii mojej osobistej obecność Szparaga skutkuje nowym materiałem leksykalnym. Gość ewidentnie charakteryzuje się polotem językowym - do tego stopnia, że zakleiłam cały komputer samoprzylepkami z nowym słownictwem. Przyniosłam wreszcie notesik, bo karteluszki zaczęły wspinać się na monitor.
Oprócz nowinek angielskich intensywnie upycham w rozumie hebrajski - wszak do wyjazdu pozostał równo miesiąc! Wieczorem czytam sobie skrót podstaw gramatyki - nie ogarniam wszystkiego, ale przynajmniej mam świadomość, że istnieje. Nie dam rady na bieżąco zakuć przykładowo wszystkich afiksów spełniających rolę zaimków dzierżawczych.
Wczoraj podciął mi trochę skrzydła status constructus, czyli potrzeba uczenia się każdego rzeczownika w czterech wersjach: absolutus pojedynczy i mnogi oraz constructus pojedynczy i mnogi. A, no i jeszcze niektóre słówka przydałoby się spamiętać w liczbie podwójnej. Oj wej.
Przymiotniki również występują w czterech formach - rodzaj żeński i męski trzeba przemnożyć przez liczbę pojedynczą i mnogą. Na szczęście jest to względnie regularne. Podcięte skrzydła odrastają też, kiedy pomyślę sobie, ile wersji każdego słowa musi spamiętać uczący się naszego pięknego polskiego! Nie tylko liczbę pojedynczą i mnogą rzeczownika, ale jeszcze odmianę; to samo z przymiotnikami (tylko gorzej, bo jeszcze są rodzaje), liczebnikami...
Nauka dzieli mi się z grubsza na cztery działy, co opisać można zgrabnie metaforą budowlaną: zaprawa czyli gramatyka, cegiełki czyli nabijanie słówek (za pomocą tej strony i tej) oraz czasowniki (osobna półka, bo trzeba pruć na pamięć odmiany), i dział czwarty - prefabrykaty, czyli gotowe wyrażenia i zdania z rozmówek. Nijak się to ma chyba do bardziej standardowych podejść do nauki języków obcych, ale trudno, taki sobie plan wymyśliłam :)
I właściwie można by się puknąć w czółko: po co mi to? W Izraelu i tak będziemy z przewodniczką, a poza tym i tak masa ludzi mówi po angielsku. Kręci mnie jednak niesamowicie to, że może uda się conieco przeczytać tu i ówdzie, może nawet zamienić z kimś słowo? No i jest też korzyść długoterminowa, choć na razie istniejąca tylko w zalążku - wgryzanie się w Stary Testament w oryginale.
Poza tym im bardziej się używa rozumu, tym bledsze widmo demencji i alzheimerów. To też ważne. Tym bardziej, że w przypadku hebrajskiego konstruowanie nowych połączeń w mózgu jest znacznie trudniejsze od takiego choćby hiszpańskiego.
Na koniec odnotuję jeszcze jedno ciekawe zjawisko: w początkach zmagań z hebrajskim pojawił się problem doboru materiałów, bo w internetach oczywiście jest masa pomocy anglojęzycznych, ale też i słownik iwrit.pl wraz z czasownikami i kapką gramatyki. W polskojęzycznym słowniku łatwiej mi jest, rzecz jasna, ogarnąć zapis wymowy. Z anglojęzycznych nie ma co rezygnować, bo to bogatość.
I przez ostatnie kilka dni intensywnej nauki odnoszę wrażenie, że polski i angielski wylądowały w jednym worku. W kajecie skrobię tak i siak - zależnie od źródła informacji, bez zastanowienia. Czy to rozsądne podejście? Czy może należałoby zadecydować, w którym języku człowiek będzie poznawał ten nowy? Może po prostu machnąć ręką i jechać z koksem - po linii najmniejszego oporu :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz