poniedziałek, 30 grudnia 2013

1403. prawie że ostatnie w tym roku

Spadł na mnie prezent w postaci nieoczekiwanego wolnego na jutro, więc mam nadzieję, że jeszcze się conieco poklei, a na teraz - dwie karteluszki sporządzone raczej w pośpiechu, na dwie przeciwne okazje. Pierwsza - gratulacje z okazji narodzin małej Sary-Elizabeth, a druga dla koleżanki, której niedawno zmarł ojciec.



Koleżanka pojawiła się nieco ponad rok temu w angielskim kościółku i jakoś nigdy nie miałyśmy okazji porozmawiać. Teraz jednak jakoś mnie te niedawne wydarzenia zmotywowały do wyrażenia współczucia - tu też stała się rzecz zupełnie nieoczekiwana, a nadzwyczaj przyjemna: rozciągnęłyśmy niteczkę przyjaźni i to w ostatniej chwili - bo ona właśnie pakuje rodzinę i przeprowadza się do Arizony, skąd pierwotnie tu przybyła! Myślę, że będziemy w kontakcie.

I to jest właśnie najfajniejsza część całego kartkowego zamieszania: kiedy dzięki nim ktoś się uśmiechnie, poczuje się przez chwilę bliżej kogoś innego, kiedy dzięki kilku skrawkom papieru rozciągają się pajęczynki przyjaźni... O to właśnie w tym całym klejeniu chodzi!

czwartek, 26 grudnia 2013

1402. z Zimnego Miasta

Wybraliśmy się w środę na tradycyjną wyprawę do Miasta celem obejrzenia Wielkiej Choinki. Udało się nam nawet znaleźć więcej niż jedną - i wyszło na to, że ta najbardziej oficjalna (w środku) wygląda dość marnie, mimo że zawieszono na niej najogromniejsze bombki.


Kolorowa choinka przed Hancockiem była cała rozćwierkana - ktoś rzucił kilka kromek dla ptactwa, a i w gałęziach było mnóstwo pierzastych gości.


Zwiedzanie Chicago o tej porze roku wiąże się z pewnymi niebezpieczeństwami, na przykład lodem spadającym gdzieś z setnego piętra.


W Hancocku co roku tworzą jakąś świąteczną wystawkę - tym razem wygląda ona tak:


Bębenkowiec miał trochę niewyraźną minę  - nic dziwnego, skoro trębacz trąbił mu prosto do ucha!


Namierzyliśmy też postać przytuloną do drzewa (czyżby tree-hugger?) - nie sądzę jednak, że taka pozycja chroni przed wspomnianym powyżej spadającym lodem :)


Fajne szyszkowe dekoracje.


Szopka też była, a jakże! Przyprószona śniegiem.


Tuż obok szopki - żywe dzikie życie w postaci gołębi grzejących pióra przy wiecznym ogniu.


W Chicago najwyraźniej dołożono ścieżek rowerowych - ale oznacza to, że pas do parkowania przesunął się bardziej ku środkowi jezdni. Dziwnie się troche z tym czułam, nie miałam pewności, czy aby wolno stać w takim miejscu...


Paryskie wejście do Metry (do MetrY, nie do MetrA :), prezent od Francuzów. W Paryżu mają takich secesyjnych wejść więcej, autorstwa niejakiego Hectora Guimarda.


Pozdrowienia z Zimnego Miasta! Chętnie byśmy wysłali do Polski parę stopni spod zera... ale niestety nie ma jeszcze takiej technologii.



poniedziałek, 23 grudnia 2013

1401. tabliczka komunikacyjna, czyli wpis zupełnie nieświąteczny

Od prawie roku mamy w kuchni tabliczkę komunikacyjną. Służy ona przede wszystkim do przekazywania informacji kulinarnych - kiedy T wraca do domu, mnie jeszcze nie ma, ale przeważnie czeka jakiś obiad. Żeby nie zawracać głowy przez telefon, zaczęłam zapisywać instrukcje na powyższej tabliczce. Procedura jest bardzo przydatna, szczególnie od czasu, gdy T spożył półprodukt na zupę pomidorową, nie wiedząc, że nie jest skończony. Nie narzekał nawet, że jakieś bardzo paskudne, ale dobre to też na pewno nie było.

Czasem wiadomość nie dotyczy obiadu, tylko pierniczków - i czasem na tabliczce pojawia się, o dziwo, odpowiedź. Tak było właśnie w zeszłym tygodniu:


Z kolei poniższy zapis jest skutkiem tego, że razy pewnego zjedzono mi gotowane na twardo jajka, przeznaczone, zdaje się, na jakąś sałatkę:



A tu z kolei mowa jest o naleśnikach z wyraźnym podkreśleniem, że je się tylko smażone - dla mnie naleśnik z serem, który jeszcze nie został przysmażony, jest SUROWY. I się go nie je. Dla T i P nie ma różnicy. Są w stanie zjeść całą piramidę SUROWYCH naleśników.

 
A potem tabliczka ze mnie pokpiwa.

czwartek, 19 grudnia 2013

1400. na zielono z art journala

Na bardzo zielono, rzec można.

Strona powstała pewnie ze dwa miesiące temu, zainspirowana kilkoma "śmieciami", z którymi żal było się rozstać. Torebka po liściastej herbacie (przyjemny w dotyku niby-że metal), obrazek z palmiarni, ścinek malowany akwarelami, kawałek okładki z naszego magazynu, nieco pasmanterii - i w środku bladej zimy można wyjechać w sam środek uzielenienia.




Odkopuję się wreszcie ze spraw świątecznych. Wysłałam dziś dwie ostatnie kartki, poszły do pań w administracji naszego osiedla, bo były nam bardzo pomocne przy zakupie Pisklakowego mieszkania. Została mi do zrobienia jeszcze chyba tylko jedna, kościółkowa i po hiszpańsku. No i trzeba wypisać karteluchę dla Pani z Dołu, której w mijającym roku zalewaliśmy łazienkę.

Wiele by było jeszcze osób, do których by trzeba napisać, wysłać... właśnie taka jest dla mnie esencja Świąt, myślenie o innych i kop w przysłowiowe cztery litery, żeby choć parę słów skrobnąć i w ten sposób podtrzymać niteczkę znajomości. Nie z wyrachowania (choć przyznam, że dobre układy z Paniami z Administracji bywają cenne), tylko z sympatii.

Choinka stoi (dzięki T i Alicji). Prezenty gotowe, nawet Amazon się spisał i przysłał z wyprzedzeniem. Upiekłam jeszcze nieco pierniczków. Zaczęło się od pani w pracy, której synek dostał Polskę jako temat prezentacji okołoświątecznej - poznają, zdaje się, różne kultury. Pytała o polskie jedzenie świąteczne i choć przyszło mi do głowy kilka innych potraw, nie znalazły się na liście, bo albo za trudne do zrobienia, albo niezbyt wygodne w jedzeniu. Pierniki są suche, wpisują się w kategorię finger food, raczej nie zawierają składników powodujących alergie. A jak ktoś jest uczulony na cynamon albo gałkę muszkatołową - noooo to trudno. Nie przypominam sobie jednak takiej osoby.

Co czeka w dalszej kolejce? Przede wszystkim sprzątanie, bo chałupa zapuszczona, a następnie szkółka niedzielna na temat Eliasza i Elizeusza. A nad wszystkim unosi się Nieustające Tłumaczenie.


wtorek, 17 grudnia 2013

1399. słów brakuje...

...na blog, bo zużywają się w innych miejscach, na tłumaczenia i pisania. Takie zjawisko jest dla mnie zaskoczeniem, bo nie sądziłam, że posiadam określony przydział na dany okres czasu i jak się wypisze te wyrazy w jednym miejscu, to w innym ich nie starczy. Hm.

Bo nie można powiedzieć, żeby nic się nie działo - przygotowania świąteczne w toku, kartki, prezenty, mróz, śnieg, atmosfera się rozkręca, bez dwóch zdań. Plany rozmaite mam chyba do końca roku, potem może wreszcie się poluzuje. Ale za to będzie trzeba rozkminiać Kostarykę, bo bilety już od dawna kupione, a wczoraj przyszła zamówiona przez T mapa, bardzo przyjemna, plastikowata w dotyku.


Jeśli zaś chodzi o dzieła - proszę bardzo, jest ostateczna wersja wyszywanki :) Została już wręczona i szefowa od razu poznała, że to z jej nitek, więc prezent uważam za udany. Co nie zmienia faktu, że za następną wyszywankę złapię się prawdopodobnie nie wcześniej, niż za kilka lat :)

środa, 11 grudnia 2013

1398. jeszcze z Polski

Pora na drugą część przywiezionych skarbów (żeby następnie można było zabrać się za inne rzeczy). Jedyny większy frezent, jaki sobie kupiłam, to literki do ciasteczek - w sklepie Tchibo. Kto by pomyślał! Byłam zupełnie nieświadoma faktu, że w sklepie Tchibo kawa to właściwie mniejszość towarów, bo nabyć tam można rozmaite kuchenne utensylia, biżuterię, ciuch jakiś nawet... i nie zapominajmy o sprawach kraftowych, mają kartony na kartki świąteczne i nieco narzędzi typu dziurkacze, pieczątki itp.

A ja właśnie literki sobie wybrałam, nawet zostały już wypróbowane - po starannym poodcinaniu ich od widocznych niżej krateczek. Trochę to trwało i w ogóle skłądanie wyrazów na ciastka jest ciut bardziej pracochłonne niż sobie wyobrażałam, ale jaka frajda! Oraz pękam sobie z dumy, kiedy zanoszę do pracy ciastka z napisem "Happy Friday" albo "Hello, I'm shortbread" i lud się dziwuje :)


Do prezentów wracając - dostałam od koleżanki piękny papier czerpany, z serii tych co to "nie wiem, jak ja je potnę, bo takie fajne".


Bardzo ładny (i pasujący znakomicie do jednej z torebek) piórniczek:


Prezent przyszłościowy - nuty! Do przećwiczenia przed zgrupowaniem i koncertem w lecie 2014... Zaczynam zbierać kaskę na letni wyjazd do PL :)


Drobiazg, który kupiłam sobie trochę niechcący - miały to być przedmiociki dla babek z pracy, ale jakoś za dużo ich przywiozłam, więc zostawiłam sobie cudny witraż z kościoła franciszkanów w Krakowie (Wyspiański - ten witraż i cała seria innych, oraz przepiękne freski na ścianach!) oraz Damę z Gronostajem - na pamiątkę oglądania jej na Wawelu ze szwagrem i jego wnukiem, zainteresowanym głównie popiersiami cesarzy i innych postaci.


Nadal jesteśmy w Krakowie - z centrum dla zwiedzających mam broszurkę o małopolskiej trasie UNESCO. Nie wiedziałam, że takowa istnieje!


A tu się owa trasa znajduje:


Co do kraftów - przygotowałam sobie specjalny gromadziennik, ale nawet dziś nie jest jeszcze uzupełniony... za to okładka fajniejsza, niż zwykle, klejona na lotnisku.


Kraft praktycznie skończony: hafcik świąteczny dla szefowej, z nitek, na podstawie których dobierała sobie kolory w domu. Teraz trzeba będzie skołować jakąś ramkę.


Hafcik po raz kolejny przekonał mnie, że - chociaż jestem zadowolona z rezultatów - wystarczy mi, że wyszyję coś raz na kilka lat :)


Hafcik powstawał w samolocie do Polski, natomiast w drodze powrotnej zrobiłam pół szalika z pięknej i mięciutkiej włóczki w kolorach malinowo-brązowych. Oznacza to, że obecnie mam dwa niedokończone szaliki - Alaskański Lodowiec oraz ten, Sorber z Owoców Leśnych.


Bo ja teraz będę nadawać szalikom nazwy.

czwartek, 5 grudnia 2013

1397. właściwie prawie nic sobie nie kupiłam...

...ale jakoś nawiozłam z Polski całą masę rzeczy. Cukierki i czekoladki się dość szybko zjadają, ale oczywiście są też i przedmioty trwałe. Oto mała galeryjka - zdjęcia niezwykle marne, bo pstrykane przed świtem (ach, ta zmiana czasu), a nie chcę już dłużej zwlekać, życie idzie do przodu, trzeba się brać za bary z rozmaitymi prodżektami.

Dokonałyśmy tradycyjnej dorocznej wymiany z Mrouh, polegającej na tym, że ona przysyła mi różne dobra w (najczęściej) pudełku na pizzę, po czym ja pakuję to, co przywiozłam i czym prędzej odsyłam. Ot - takie wędrujące pudełko, ale tylko dwuosobowe. Tym razem doświadczałam lekkich niepokojów, bo pizza przybyła, a ja czekałam w nieskończoność na pakę, jaką wysłałam sobie do Polski, a zwlekała i zwlekała. (Odkąd linie lotnicze zaczęły żądać kosmicznych opłat za dodatkowy bagaż, wysyłam prezenty paczką.)

Takoż i przybyły KARTKI - tu pożyczyłam zdjęcia z bloga Mrouh, bo moje wyszły iście masakryczne i wstyd by było dzieła w ten sposób potraktować. Obie są cudne, a ta zielonkawa ma tyyyyle warstw i nie wiem, czy nie pójdzie w jakieś ramki (jeno bez szkła) i na ścianę.


Druga część to przydasie. Papiery widoczne w tle, masa kształcików z wycinarki, wycinanki z niby-drewna, rameczki z masy (bardzo dziwna sprawa - o wiele lżejsze, niż by się człowiek spodziewał, ręka doznaje zaskoczenia), dwa zestawy pięknych pieczątek z Tuluza. Mniam.


Przyjechał też papier z latarnią i oknem - w żaden sposób nie nadaje się on do pocięcia i wykorzystania :) To kolejna ozdoba na ścianę. Dziękuję :)


W drugiej części galerii będą książki.

Jedną z misji było nabycie nowej Biblii dla T - z wycięciami z oznaczeniami ksiąg, z przypisami... nie dało się jednego i drugiego jednocześnie, są tylko wycięcia, ale za to fajna okładka z zamkiem.
Berek Grajower - kapitalna książeczka, kompilacja listów Żyda, którego Niemcy wypędzili z Chrzanowa w czasie wojny, ale dzięki fantastycznej pamięci 69 lat później Berek był w stanie spisać wspomnienia stanowiące cenne źródło historyczne. Nie ma w tym jednak napuszenia i wielkiej naukowości - ot, opowieść o dawnych czasach.
Chaima Zylberklanga poznaliśmy w Izraelu, więc jak zobaczyłam, że w biblioteczce Taty stoi kilka egzemplarzy jego książki, jeden musiał wybrać się do Chicago :)
Daukszewicza dostałam od siostry - mam do niego nieustający sentyment.
Wiersze dała mi lokalna poetka, znajoma z dawnych czasów.
Gojów i Żydów kupiłam dla T, podobnie jak piratów i templariuszy. (Oczywiście kusiły mnie rozmaite powieści, ale z powieściami jest tak, że przeczyta się je raz i wędrują na półkę. Na półkach miejsca jest niewiele, a poza tym mam zawsze na pamięci ograniczoną ilość bagażu... i tak pozwolono mi przewieźć ze cztery nielegalne kilogramy :) Powieści poza tym mamy z miejskiej biblioteki.)
I wreszcie książeczka z serią artykułów naukowych - takoż zwinięta z Tacinej szafki.


Dostałam też dwa kalendarze - jeden z Krakowem (poszedł do pracy), a drugi zawiśnie najpewniej w kraftowni.


I tu zakończymy pierwszą część galerii - w końcu jest już 4:25 rano, trzeba się brać za inne zajęcia :)