Zaczęliśmy od przystanku na bieżącej budowie Tomka, największym domu w jego karierze (jedenastokrotnej powierzchni naszego mieszkania). Następnie włączyliśmy książkę "Opowieści o Nowym Testamencie" prof. Anny Świderkówny i tak dotarliśmy nad Rzekę - poprzez malowniczą drogę powiatową nr 9 prowadzącą grzbietem z cudnymi widokami na otaczające doliny, zajęte głównie przez liczne farmy.
Trochę nas to GPSowe prowadzenie niepokoiło, bo najpierw zarządzał skręcanie w zamknięte boczne drogi do parku Mississippi Palisades (okazało się potem, że park w ogóle jest nieczynny), a potem wpakowaliśmy się w drogi w ogóle nie odśnieżone, dziewicze... Udało się go jednak przekierować w odpowiednie miejsce i zatrzymaliśmy się - zastępczo, skoro na Palisady się nie dało - na Miller's Landing, tuż nad samiuśką wodą.
Stanęliśmy też na moment na poboczu przy torach, by rzucić okiem na mój ulubiony niebiesi most między Savanną a Sabulą.
W Sabuli trochę się znów pogubiliśmy, bo plan był, żeby dotrzeć do Clinton na południu, a GPS upierał się, by sunąć w kierunku północnym. Okazało się, że miał jednak rację i doprowadził nas sprytnie do parku Eagle Point. Można było za to pooglądać Rzekę od strony stanu Iowa, pięknie i z wysoka, z tamą w oddali - tą tamą, która miała stanowić główny punkt wycieczki.
Szukaliśmy w owym parku kamiennej wieży, co nie od razu się udało, bo część dróg była pozamykana dla aut. Wybraliśmy się tam na nogach, pozyskawszy w skrzyneczce blade ksero nabazgranej odręcznie mapy. Czuliśmy się jak skauci, ale nie za dobrze nam poszło - w poszukiwaniu skróciku wpakowaliśmy się w chaszcze i wertepy, trza było zawracać, trzymać się lepiej poznaczonych ścieżek, na których oprócz naszych śladów były jedynie i tak tylko stada zwierzęcych tropów.
Do wieży w końcu dotarliśmy, ale kiedy wydrapaliśmy się na szczyt, cały widok polegał w zasadzie na oglądaniu czubków drzew. Sfotografowaliśmy za to drewniane orły przy bramie, na wypadek, gdyby nie udało się napotkać prawdziwych :)
Nastała pora lunchu, więc w Clinton zahaczyliśmy szybkiego badziewiaka i przeprawiliśmy się z powrotem na stronę Illinois, tym razem przez most zielony, jakoś słabiej przemawiający do moich mostowych emocji, niż tamten pierwszy, niebieski.
Trafiliśmy wreszcie na tamę, wpakowawszy się uprzednio, całkiem niepotrzebnie, w osiedla domków jednorodzinnych. Zimno tam było nieprzeciętnie, nad samą wodą, na dodatek z mocnym wiatrem... Warto jednak było wystawić się na te mrozy, bo oto po drugiej stronie wody dostrzegliśmy drzewo, na którym rezydował dobry tuzin najprawdziwszych orłów!
Na ich lot trzeba było się przyczaić, bo mew fruwały stada, a orły, jakoby bardziej dostojne, zrywały się z drzew tylko od czasu do czasu.
Przejechaliśmy potem jeszcze na moment na cypel powyżej tamy - aż sobie kazałam tam zrobić zdjęcie obrazujące, jak wygląda człowiek obserwujący orły :)
Wypatrzyliśmy tam też orły siedzące na krawędzi lodu, na drugim planie, za mewami.
A na koniec, kiedy się już rozpakowaliśmy z warstw i zasiedliśmy w aucie, by rozpocząć podróż do domu - przyleciał bliziutko jeden z orłów siedzących wcześniej na lodzie! Jak wisienka na wycieczkowym torcie, takie piękne zakończenie :)
Do zobaczenia, mokradła... przyjedziemy tu może znów na wiosnę, posłuchać żabich śpiewów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz