No właśnie, pod górkę. Od sobotniego kiermaszu począwszy, o którym słów kilka poniżej, poprzez weekendową nockę, kiedy zaciął mi się kręgosłup i nie dało się poruszyć, poprzez kolejno psujące się sprzęty... W poniedziałek zatkała się wanna. To akurat naprawia się łatwo, usuwając kołtun z rurek (zdarza się to mniej więcej raz na rok, więc proces mam opanowany.) Niemniej jednak lodówka zorientowała się, że można pójść w ślady wanny i się popsuć - w poniedziałkowy wieczór w zamrażarce zrobiło się podejrzanie mało lodowato, a do rana zimno występowało już w lodówce w ilościach homeopatycznych.
Zaczęliśmy więc rozglądać się za nową, ale tu pojawia się kłopot: kuchnia jest zbudowana ociupinkę krzywo (ociupinka = jakieś pół cala) i standardowa lodówka z fabryką lodu w górnej części pomieszczenia spokojnie wchodzi, a na dole nie bardzo. Poprzednio udało nam się kupić taką ciut mniejszą, ale zdaje się, że takich już nie robią. Poszukiwania trwają.
Jesteśmy lodówce wdzięczni, że popsuła się w noc, gdy na zewnątrz zapanowały chłodniejsze temperatury; dzięki temu można dobra przechowywać w malowniczych kolorowych miskach na balkonie, a nie zjadać wszystko pędem w jeden dzień.
Ale żebyśmy w zbytnią euforię nie popadli, pomysł zbiorowego psucia się dotarł również do jednego z kibelków, który raczył był się zatkać wczoraj rano, a także mamy podejrzenia co do termostatu odpalającego piec centralnego ogrzewania, bo coś nie teges z tymi temperaturami. Normalnie jak fala na stadionie, ciekawe, gdzie jeszcze wystąpi awaria.
Aha, i jeszcze dziś w pracy utopiłam sobie słuchawki w filiżance z kawą - rozmawiałam z koleżanką, jednocześnie odkładając rzeczone słuchawki na biurko, no i oczywiście musiałam trafić w miejsce, gdzie stała malutka filiżanka. Słuchawki energicznie otrzepałam i osuszyłam - póki co, działają.
A sobotni kiermasz, zlokalizowany na południowych przedmieściach Chi, określić można hasłem "nie zawsze pierwszy maja". Niestety, wpływy z ledwością pokryły koszt stołu, o materiałach czy czasie nie wspominając... Nie widziałam jeszcze takich pustek na tego rodzaju imprezie, do tego stopnia, że zamiast czekać do przepisowej trzeciej, część wystawców spakowała manatki jeszcze przed drugą, zatem i ja nie czekałam na koniec.
Większy ruch byłby chyba, gdyby się kram rozstawiło na cmentarzu - i nie mam na myśli niczego w rodzaju nieboszczyków opuszczających swe podziemne miejsca zamieszkania, tylko odwiedzających ich przyjaciół i rodzinę, bo zdaje mi się, że częściej przychodzą, niż kiermaszowi goście.
No i można by sprowadzić całość do hasła "co za beznadzieja, już nigdy w życiu tam nie pojadę" itd. Rzeczywiście, raczej się tam wybierać nie będę, o wiele sensowniej jest uczestniczyć w kiermaszach w naszych północnych rejonach, ale rzecz jest trochę bardziej skomplikowana. Dawno już nie zdarzyło mi się przebywać wśród takich... smutnych ludzi, bo trudno mi znaleźć jakieś inne, łagodne określenie. Ci, którzy zjawili się na kiermaszu, często szli alejkami i nawet nie patrzyli na boki, na to, co leżało na stołach. Zwykle na takiej imprezie się pogada z kilkudziesięcioma osobami, nawet, jeżeli nie są zainteresowane kupnem, jest w nich jakieś życie, entuzjazm, kolor. A tam - nieładne ubrania, niezadbane włosy, o makijażu nie ma nawet co mówić, no i jakaś taka pustka, deprecha na twarzach, sporo osób wyglądających na chore... Nawet moje radosne good morning pozostawało czasem w ogóle bez odpowiedzi, co wśród rozświergotanych, niekiedy nawet przesadnie optymistycznych Amerykanów jest dziwem nad dziwy.
Serce mi się łamało, kiedy patrzyłam na sąsiednie kramy, na których przez cały dzień NIKT niczego nie kupił. Przygnębił mnie też widok tubylców snujących się między stanowiskami, jakby w jakimś smętnym transie. Po powrocie do domu poleciałam wyguglać, co też dzieje się w miasteczku, gdzie odbywał się kiermasz - ze statystyki nie wygląda na specjalnie ubogie, ale, jak wiadomo, statystyka uśrednia, a co za tym idzie, rozmija się z rzeczywistością. Może akurat trafiło na jakiś ubogi rejon zwykłej mieściny, może właśnie zamknięto jakieś ważne miejsce zatrudnienia? Nie wiem, dalej grzebać nie będę, life goes on. W każdym razie byłam w szoku na resztę weekendu.
Trzeba się jednak wkopać z powrotem w codzienne zadania, poza tym zbliża się odlot do PL... czas brać się w garść. Pracu pracu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz