Dojście do fotela też się liczy jako droga do pracy, nieprawdaż? Tak więc doznałam dziś niezwykle miłej niespodzianki, bo na krześle przy dziuplowym biurku leżała paka papieru wielkości płyty chodnikowej - o, ta paka. To tak połowicznie na urodziny jeszcze, a połowicznie, żebym się zabrała za kartki, nakleiła i przyniosła na sprzedaż. Same miłe dyrektywy, gdybym mogła, to poleciałabym od razu z powrotem do domu, ale niestety trzeba przetabelkować osiem godzin.
A trochę wcześniej, tuż po wyjściu z domu, nazbierałam sobie takich oto, późnojesiennych zdjęć:
poniedziałek, 31 października 2011
niedziela, 30 października 2011
To renovate in Toronto
Greater Toronto Contractors is a general contracting business and one of the fastest-growing construction companies in Canada. Their reputation is built, among other factors, on consistent performance, maintaining the schedules, friendly and competent estimators, quick response to any job-site issues, detail-oriented design and project management, as well as passing on to the customers the company’s supplier and network discounts.
As Toronto kitchen contractors, this company will help your dream kitchen come to life. You can choose from a wide variety of finishing materials from trusted suppliers; then your kitchen will be designed using 3D rendering software, so you can clearly see what’s in the plans even before anybody lifts the hammer. Then the company will walk you through the entire process to ensure a beautiful, worry-free renovation.
Greater Toronto Contractors is also perfect for Toronto bathroom renovations and Toronto basement finishing. Updated bathrooms are a great – and commonly overlooked – way to add value to the home, and ad the same time of improving your day-to-day quality of life.
On the other hand, developing your basement is one of the best ways to utilize all the space in your home by creating rooms for guests, extra space for the kids, a games room, or just an additional space to relax after work. The cost is much lower than building an addition, and the work is likely to be relatively easy, since the walls are probably still open.
Greater Toronto Contractors also makes the process easy by providing the free estimate tool right on the website. They will respond within 24 hours, help you design, build and finance the new spaces in your home that you will truly enjoy.
As Toronto kitchen contractors, this company will help your dream kitchen come to life. You can choose from a wide variety of finishing materials from trusted suppliers; then your kitchen will be designed using 3D rendering software, so you can clearly see what’s in the plans even before anybody lifts the hammer. Then the company will walk you through the entire process to ensure a beautiful, worry-free renovation.
Greater Toronto Contractors is also perfect for Toronto bathroom renovations and Toronto basement finishing. Updated bathrooms are a great – and commonly overlooked – way to add value to the home, and ad the same time of improving your day-to-day quality of life.
On the other hand, developing your basement is one of the best ways to utilize all the space in your home by creating rooms for guests, extra space for the kids, a games room, or just an additional space to relax after work. The cost is much lower than building an addition, and the work is likely to be relatively easy, since the walls are probably still open.
Greater Toronto Contractors also makes the process easy by providing the free estimate tool right on the website. They will respond within 24 hours, help you design, build and finance the new spaces in your home that you will truly enjoy.
sobota, 29 października 2011
1016. co się porabia w sobotę
Nie leniuchuje się, oczywiście. W wolnych chwilach korzystam z przyjemności w postaci najnowszego numeru Cloth Paper Scissors, z fajną sekcją poświęconą domkom zrobionym przez czytelniczki na magazynowe wyzwanie. Trzeba było skopiować szablon z magazynu i zbudować domek. Mniam!
Kotowi magazyn też przypadł do gustu:
Na samym początku dnia zmontowałam stronę do art journala, który od dawna już leży odłogiem... chyba pora zacząć drugi tom, bo ten, zawierający 30 grubych kart, czyli 60 sklejanek, pęka już cokolwiek w szwach czyli kółkach.
A w sklejance chodzi o to, że ostatnio mnie wzięło na gotowanie i pieczenie, korzystam z eksperymentalnych przepisów, w supermarkecie nabywam ingrediencje, a nie jedzenie na przeżycie, czytam książki kucharskie dla przyjemności - a T oraz znajomi służą mi za króliki doświadczalne :)
Papier jednak nie leży odłogiem - w przyszłą sobotę jest kolejny kiermasz, więc produkuje się torebusie.
Tym razem taśmowo, w przeciwieństwie do wcześniejszych zwyczajów, gdzie każdą torebkę sklejałam od A do Z i przechodziłam dopiero do następnej. Myślę, że nowa metoda jest szybsza, a i tak dzięki urozmaiconym ozdóbkom unikam, mam nadzieję, zjawiska "na jedno kopyto" :)
Kotowi magazyn też przypadł do gustu:
Na samym początku dnia zmontowałam stronę do art journala, który od dawna już leży odłogiem... chyba pora zacząć drugi tom, bo ten, zawierający 30 grubych kart, czyli 60 sklejanek, pęka już cokolwiek w szwach czyli kółkach.
A w sklejance chodzi o to, że ostatnio mnie wzięło na gotowanie i pieczenie, korzystam z eksperymentalnych przepisów, w supermarkecie nabywam ingrediencje, a nie jedzenie na przeżycie, czytam książki kucharskie dla przyjemności - a T oraz znajomi służą mi za króliki doświadczalne :)
Papier jednak nie leży odłogiem - w przyszłą sobotę jest kolejny kiermasz, więc produkuje się torebusie.
Tym razem taśmowo, w przeciwieństwie do wcześniejszych zwyczajów, gdzie każdą torebkę sklejałam od A do Z i przechodziłam dopiero do następnej. Myślę, że nowa metoda jest szybsza, a i tak dzięki urozmaiconym ozdóbkom unikam, mam nadzieję, zjawiska "na jedno kopyto" :)
piątek, 28 października 2011
I bet you'll need a battery
With all the pictures taken nowadays, camera owners are bound to sooner or later need replacement batteries. A replacement Nikon digital camera battery from TechFuel can be purchased on batteryheads.com - these batteries meet and often exceed the specifications of OEM (the original equipment manufacturer). They are covered by a one-year warranty and a 30-day money-back guarantee. The price, however, is much more affordable than that of brand batteries.
A good example would be Nikon d90 batteries - they feature the latest technology, like advanced circuitry, voltage regulation and thermal circuit protection. The state-of-the-art facilities where they are manufactured are ISO 9001 Certified and RoHS compliant, so one can expect from this nikon d90 digital camera battery the assurance of product quality and safety. All that comes with Batteryhead's low price and exceptional customer service.
The website itself is well organized and customer-friendly. The search tool, crisp images and clear descriptions make it easy to find the right product. If still in doubt, the customer can call a toll-free number, or even chat with an expert. The easy way to be prepared and not to miss the once-in-a-lifetime opportunity to take that special photo!
środa, 26 października 2011
1014. a nie pisałam jeszcze...
...o kamulcach zwiezionych z Kanady i Minnesoty, i o tym, że w drodze powrotnej z ostatniej wyprawy, słuchając Grishama, narobiło im się znowu sweterków:
Kamienie niby są WSZĘDZIE, ale znalezienie ładnych, okrągłych, pasujących do dłoni - to nie taka prosta sprawa. Na szczęście Jezioro Górne spisało się i wyszlifowało całe mnóstwo takich w-sam-raz.
Kamienie niby są WSZĘDZIE, ale znalezienie ładnych, okrągłych, pasujących do dłoni - to nie taka prosta sprawa. Na szczęście Jezioro Górne spisało się i wyszlifowało całe mnóstwo takich w-sam-raz.
wtorek, 25 października 2011
1013. wytwórnia hula
W weekend powstał stosik kartek na cele charytatywne - pewien osiedlowy dom kultury sprzedaje recyklingowe kartki po $1, a dochód przeznacza się na dom pomocy dla ludzi w potrzebie. Stoi sobie półka z owymi kartkami, do tego skarbonka - i można wrzucać datki, oczywiście większe niż dolar również. No i chyba ludzie wrzucają więcej, bo nazbierano już blisko $6000 :)
Jedynym warunkiem jest to, że kartki mają być zrobione przy użyciu innych, używanych kartek, co trochę utrudnia sprawę, choć to może brzmi paradoksalnie. Jakoś tak od zera zaczynać jest łatwiej :)
Naprawdę przydałby mi się nowy dziurkacz brzegowy...jakaś koroneczka na przykład.
Jedynym warunkiem jest to, że kartki mają być zrobione przy użyciu innych, używanych kartek, co trochę utrudnia sprawę, choć to może brzmi paradoksalnie. Jakoś tak od zera zaczynać jest łatwiej :)
Naprawdę przydałby mi się nowy dziurkacz brzegowy...jakaś koroneczka na przykład.
poniedziałek, 24 października 2011
Who doesn't like chocolate?
I was watching a movie yesterday and one of the characters said in it, "If someone doesn't like sweets, they probably are not a good person". While it may not be entirely true, I haven't met anybody yet that wouldn't enjoy some kind of confection!
Of course, when one thinks "sweets" or "candy", the next word to come to mind is likely "chocolate". There are some chocolate manufacturers on the market boasting long history and rich traditions, one of them being See's Candies headquartered in South San Francisco, CA, and sold in over 200 brick-and-mortar stores throughout the West.
The history of this 90-year-old company is quite fascinating: having arrived from Canada in 1921, Charles See and his wife Florence opened their first shop decorated in black and white to resemble his mother's kitchen, whose recipes they also used for their chocolate creations. The number of shops steadily grew, and the company managed to survive the depression years without compromising the quality of their products. After WWII the firm kept expanding and in the 50's took advantage of a new phenomenon - namely shopping malls, establishing stores still following the original black-and-white decor. And thus the company has continued until today, always following Charles' motto, "Quality Without Compromise".
Nowadays, of course, one does not need to travel to the West to purchase See's Candies - the company's well-organized and intuitive website provides numerous options: shopping by occasion, by category or by price. The pages are full of beautiful photos presenting wonderful, mouth-watering treats, and the only problem is which kind to choose!
Of course, when one thinks "sweets" or "candy", the next word to come to mind is likely "chocolate". There are some chocolate manufacturers on the market boasting long history and rich traditions, one of them being See's Candies headquartered in South San Francisco, CA, and sold in over 200 brick-and-mortar stores throughout the West.
The history of this 90-year-old company is quite fascinating: having arrived from Canada in 1921, Charles See and his wife Florence opened their first shop decorated in black and white to resemble his mother's kitchen, whose recipes they also used for their chocolate creations. The number of shops steadily grew, and the company managed to survive the depression years without compromising the quality of their products. After WWII the firm kept expanding and in the 50's took advantage of a new phenomenon - namely shopping malls, establishing stores still following the original black-and-white decor. And thus the company has continued until today, always following Charles' motto, "Quality Without Compromise".
Nowadays, of course, one does not need to travel to the West to purchase See's Candies - the company's well-organized and intuitive website provides numerous options: shopping by occasion, by category or by price. The pages are full of beautiful photos presenting wonderful, mouth-watering treats, and the only problem is which kind to choose!
1011. światło i dźwięk
Dwie karteluszki były mi na dziś potrzebne - wymyśliłam je w zeszłym tygodniu i częściowo przygotowałam, ale ostateczne klejenie jakoś się zwlokło aż do dzisiejszego poranka. (Wczoraj się przykładowo czytało książkę, romansidło z nutką perfum, zamiast kleić. W sobotę się sprzątało i kleiło... ale co innego :)
Pierwsza kartka jest prościutka i towarzyszy stercie dziesięciu innych, zrobionych na cel charytatywny. Przedstawi się je przy następnej okazji.
Pierwszy raz w życiu i z pewną nieśmiałością skorzystałam z kształciku, przysłanego latem przez Szanowną Mrouh. Nie nazdziwiałam tam nic wielkiego, ot - dwie warstwy akrylówki. Zastanawiałam się nad złotym tłem w dziurkach, gdzie powinno być światło, ale zrezygnowałam. Fajne są te kształciki :)
Druga kartka jest w znacznym stopniu śmieciowa. Baza wzięła się od znajomego Artysty Tajlandczyka (Taja?), który swego czasu sprzątał w domu i wyrzucał sterty kartonu. Do tego rameczka z tekturki, którą owinięte są kubki z kawą na przykład w Starbucksie, nuty ze Sklepu Drugiej Szansy i papierowy ręcznik, sprezentowany przez znajomego dziesięciolatka, który owym ręcznikiem czyścił pędzle na plastyce. "Masz, na pewno ci się przyda" - tak powiedział, wręczając mi zmięciuchową kulkę wyjętą z kieszeni kurtki. No i przydała się :)
Pierwsza kartka jest prościutka i towarzyszy stercie dziesięciu innych, zrobionych na cel charytatywny. Przedstawi się je przy następnej okazji.
Pierwszy raz w życiu i z pewną nieśmiałością skorzystałam z kształciku, przysłanego latem przez Szanowną Mrouh. Nie nazdziwiałam tam nic wielkiego, ot - dwie warstwy akrylówki. Zastanawiałam się nad złotym tłem w dziurkach, gdzie powinno być światło, ale zrezygnowałam. Fajne są te kształciki :)
Druga kartka jest w znacznym stopniu śmieciowa. Baza wzięła się od znajomego Artysty Tajlandczyka (Taja?), który swego czasu sprzątał w domu i wyrzucał sterty kartonu. Do tego rameczka z tekturki, którą owinięte są kubki z kawą na przykład w Starbucksie, nuty ze Sklepu Drugiej Szansy i papierowy ręcznik, sprezentowany przez znajomego dziesięciolatka, który owym ręcznikiem czyścił pędzle na plastyce. "Masz, na pewno ci się przyda" - tak powiedział, wręczając mi zmięciuchową kulkę wyjętą z kieszeni kurtki. No i przydała się :)
piątek, 21 października 2011
Medicare Part D
Medicare, a government-administered social insurance program in the United States, which provides health insurance to people aged 65 and over (or who meet special criteria), consists of two main categories: the "Original Medicare Plan" and the "Medicare Advantage Plan." Each of these is further divided into four sub-categories, which are mostly associated with the following:
Part A - hospital and nursing facility care;
Part B - outpatient care, doctor's services, therapists, additional home health care;
Part C - combination of Part A and Part B (provided through private insurance companies);
Part D - drug coverage.
Medicare Part D is an insurance provided by private companies approved by Medicare, and it covers prescription drugs. Its purpose is to help lower drug costs and enable the patients to have greater access to the drugs needed in their condition. This coverage can be either added to the Original Medicare Plan, or one can join an HMO or PPO than includes Part D coverage. Depending on the situation, it may involve paying an additional premium.
Once someone joins this insurance, a membership card and some additional materials are mailed to him. While using this card, the patient will still need to pay a co-pay, co-insurance or deductible.
It is good to remember that in some Part D plans there will be a "coverage gap" - a certain stage in the process when the patient is responsible for the whole cost if prescriptions until he reaches the out-of-pocket limit. Then, for the remainder of the calendar year, only a small co-pay or co-insurance will need to be paid.
Finally, if one is unable to afford Part D costs, additional help may be available, such as Medigap or Medicaid, based on the income and resource requirements.
czwartek, 20 października 2011
1009. granatowa zakładka
W zeszłopiątkowym słoiku w zaprzyjaźnionej Kawiarni pojawił się owoc niezwykły, a piękny (i trochę na dodatek trudny w obsłudze.) Te kuszące pesteczki obrośnięte przezroczystą substancją, prawie jak szklane paciorki...
Z tej inspiracji została u mnie chyba tylko gama kolorów, a i to nie wiem, czy czasem nie naciągana, przynajmniej w marnym świetle dzisiejszego poranka :) W każdym razie mamy zakładkę wielce pomocną, bo zawierającą odmianę czasownika hablar, a to w celu wgryzienia się w hiszpańskie końcówki. Jak na razie, mam wrażenie, że są nie do przejścia, ale się nie zamierzam poddawać.
Wykorzystałam okładkę z jakiejś biurowej broszury, dawno już zrecyklingowanej, conieco ścinków z pudełka ścinkowego (nic a nic w nim nie ubywa, a wręcz odwrotnie), no i trochę koralików itp. do skonstruowania dyndadełka. Wszak zakładki z dyndadełkami to przyjemność.
Z tej inspiracji została u mnie chyba tylko gama kolorów, a i to nie wiem, czy czasem nie naciągana, przynajmniej w marnym świetle dzisiejszego poranka :) W każdym razie mamy zakładkę wielce pomocną, bo zawierającą odmianę czasownika hablar, a to w celu wgryzienia się w hiszpańskie końcówki. Jak na razie, mam wrażenie, że są nie do przejścia, ale się nie zamierzam poddawać.
Wykorzystałam okładkę z jakiejś biurowej broszury, dawno już zrecyklingowanej, conieco ścinków z pudełka ścinkowego (nic a nic w nim nie ubywa, a wręcz odwrotnie), no i trochę koralików itp. do skonstruowania dyndadełka. Wszak zakładki z dyndadełkami to przyjemność.
środa, 19 października 2011
1008. jak to z podkoszulkiem było
Craftypantki wezwały w tym miesiącu do twórczego wykorzystania starych ciuchów. Na naszym blogu można obejrzeć, co wymodziły dziewczyny, a moim dziełem był podkoszulek z brzozami. Wyobraziłam sobie, że wyjdą mi śliczne białe pnie na czarnym tle.
Podkoszulek zakupiony w Sklepie Drugiej Szansy okleiłam zatem taśmą malarską, o tak:
Do środka włożyłam blachę do ciastek, zapakowaną w reklamówkę, coby wybielacz nie przesiąknął na plecy (a reklamówka po to, żeby z kolei nie zasmrodził blachy).
Następnie paciałam wybielaczem za pomocą wacika kosmetycznego:
Po zakończeniu procesu wyciągnęłam następujące wnioski:
1 - na czarnym podkoszulku wyjdą co najwyżej brzozy o zachodzie słońca :) (może na granacie wyszłyby białe pnie?)
2 - taśmę lepiej wycinać przed nalepieniem
3 - maski na wzorki tycie trzeba wyciąć z zapasem, bo potem ich nie widać
4 - taśmę trzeba bardzo starannie przyklepać do materiału, bo inaczej wyjdą zacieki
5 - może by spróbować rozwodnić wybielacz, żeby barwił subtelniej?
6 - ramkę trzeba sobie wykleić szerszą, niż na jedną taśmę, bo zawsze się coś ciapnie-chlapnie.
Eksperyment uważam jednak za udany - i zapraszam również Was do udzielania drugiego życia znoszonym ubiorom; w ten sposób nie trzeba będzie (jeszcze) ich wyrzucać :)
Podkoszulek zakupiony w Sklepie Drugiej Szansy okleiłam zatem taśmą malarską, o tak:
Do środka włożyłam blachę do ciastek, zapakowaną w reklamówkę, coby wybielacz nie przesiąknął na plecy (a reklamówka po to, żeby z kolei nie zasmrodził blachy).
Następnie paciałam wybielaczem za pomocą wacika kosmetycznego:
Po zakończeniu procesu wyciągnęłam następujące wnioski:
1 - na czarnym podkoszulku wyjdą co najwyżej brzozy o zachodzie słońca :) (może na granacie wyszłyby białe pnie?)
2 - taśmę lepiej wycinać przed nalepieniem
3 - maski na wzorki tycie trzeba wyciąć z zapasem, bo potem ich nie widać
4 - taśmę trzeba bardzo starannie przyklepać do materiału, bo inaczej wyjdą zacieki
5 - może by spróbować rozwodnić wybielacz, żeby barwił subtelniej?
6 - ramkę trzeba sobie wykleić szerszą, niż na jedną taśmę, bo zawsze się coś ciapnie-chlapnie.
Eksperyment uważam jednak za udany - i zapraszam również Was do udzielania drugiego życia znoszonym ubiorom; w ten sposób nie trzeba będzie (jeszcze) ich wyrzucać :)
wtorek, 18 października 2011
1007. nowy gromadziennik, czyli powrót do kleju i nożyczek
Jakoś mi się bezwenie włączyło w ubiegłym tygodniu - jeszcze zmęczenie powycieczkowe, jesień itd., ale w sobotę wreszcie zasiadłam z klejem i nożyczkami, żeby wykonać okładkę Gromadziennika z Kanady oraz zredukować kupkę materiałów reklamowych, jakie właśnie czekały na wykorzystanie.
Takoż i jest okładka, oklejona mapą Jeziora Górnego oraz zdjęciami z broszur informacyjnych.
Wewnątrz jest mnóstwo pisaniny i oczywiście wklejanek rozmaitych - map i wycinków.
Tu prezentuje się zdobycze Tomkowe - te kolorowe gleby, które przyniósł mi na ręce, a potem się nie mógł domyć :) Kto wie, może z takich właśnie barwników korzystali Czerwonoskórzy? Jesteśmy własnie w parku narodowym T Roosevelta, nazbieraliśmy zatem odnośnych pieczątek. Zakupiliśmy też reprint kartki ze słynnej serii Large Letter Postcards.
Riding Mountain NP - takie tam wycinki i pisanki.
Winnipeg - spod spodu wyziera ulotka o chlebie (głodni byliśmy, kupiliśmy serowe skrętki, drogaśne, ale i najsmaczniejsze na świecie), a głównym tematem jest mennica - budynek sam w sobie ciekawy, no i przykłady pieniążków, jakie się tam bije.
A ta rozkładówka chyba jeszcze nie jest gotowa - myślę, że trzeba do niej dołożyć conieco kolorowych linii :) W każdym razie wyhaczyło się kawalątko kory brzozowej, bo brzóz w Minnesocie były niesamowite tłumy, więc tubylcy wykorzystywali je na milion sposobów.
No i miałam się potem zabrać za zakładkę, ale trzeba było naprawić lampę, bo na skutek starości klosz odłączył się od szkieletu i spadł sobie na stół, a żarówka daje mi prosto po oczach. Części klosza zostały zeszyte, więc w następnej rundzie powstanie może coś bardziej twórczego :)
Takoż i jest okładka, oklejona mapą Jeziora Górnego oraz zdjęciami z broszur informacyjnych.
Wewnątrz jest mnóstwo pisaniny i oczywiście wklejanek rozmaitych - map i wycinków.
Tu prezentuje się zdobycze Tomkowe - te kolorowe gleby, które przyniósł mi na ręce, a potem się nie mógł domyć :) Kto wie, może z takich właśnie barwników korzystali Czerwonoskórzy? Jesteśmy własnie w parku narodowym T Roosevelta, nazbieraliśmy zatem odnośnych pieczątek. Zakupiliśmy też reprint kartki ze słynnej serii Large Letter Postcards.
Riding Mountain NP - takie tam wycinki i pisanki.
Winnipeg - spod spodu wyziera ulotka o chlebie (głodni byliśmy, kupiliśmy serowe skrętki, drogaśne, ale i najsmaczniejsze na świecie), a głównym tematem jest mennica - budynek sam w sobie ciekawy, no i przykłady pieniążków, jakie się tam bije.
A ta rozkładówka chyba jeszcze nie jest gotowa - myślę, że trzeba do niej dołożyć conieco kolorowych linii :) W każdym razie wyhaczyło się kawalątko kory brzozowej, bo brzóz w Minnesocie były niesamowite tłumy, więc tubylcy wykorzystywali je na milion sposobów.
No i miałam się potem zabrać za zakładkę, ale trzeba było naprawić lampę, bo na skutek starości klosz odłączył się od szkieletu i spadł sobie na stół, a żarówka daje mi prosto po oczach. Części klosza zostały zeszyte, więc w następnej rundzie powstanie może coś bardziej twórczego :)
poniedziałek, 17 października 2011
piątek, 14 października 2011
1005. na zachód, na północ (3/3)
Ponieważ dzień wcześniej wstaliśmy o czwartej, a i w dzień bieżący przed świtem, zwyższył nam się czas. Zatem, zamiast sunąć skrótowo do Duluth w Minnesocie, postanowiliśmy podjechać jeszcze brzegiem Jeziora Górnego pod granicę kanadyjską. Kusiło nas tam narodowe miejsce historyczne w Grand Portage,
gdzie w dawnych czasach była wioska Ojibwe oraz centrum handlu futrami.
Dowiedzieliśmy się tam między innymi, że z brzozowej kory można zrobić mnóstwo rzeczy - od domku poczynając...
...na maleńkich, subtelnych pudełeczkach kończąc.
Dalej na północ, na samej granicy, są Ukryte Wodospady na Gołębiej Rzece. Zupełnie się nie spodziewaliśmy tak fantastycznej kaskady. W ogóle się tam nie spodziewaliśmy ani gór, ani wodospadów :)
Na lunch zatrzymaliśmy się w Dairy Queen - nie było łatwo znaleźć papu, bo teraz, po sezonie, ta część Minnesoty trochę zamiera. Pomaszerowałam do lady z wielkim atlasem w garści, bo zwykle w takich chwilach omawiamy mapę, a Pan od Hamburgerów zapytał, gdzie to jedziemy. Powiedziałam, że do Duluth i że chcemy się zatrzymać przy latarni. Pan na to, że radziłby jeszcze zaglądnąć nad Temperance River - szlaczek krótki, tuż obok głównej drogi, a wrażenia niezapomniane. Trochę to było tajemnicze, ale nie dowiedziałam się nic więcej, bo rozmowa skierowała się na temat braku sera szwajcarskiego i możliwości zastąpienia go amerykańskim z papryczką. Niechaj będzie, kiszki marsza grają.
O dzięki ci, Smażycielu Hamburgerów! Temperance River wciągnęła nas na dłuższą chwilę - ale jak tu nie dojść do samego końca szlaku nad krętą przepaścią, wymytą przez szalone wody? Jak nie zobaczyć miejsca, gdzie leniwa, cichutka rzeczka zmienia się w rozgniewane wiry?
Cały ten północny brzeg jest pełen przygód wizualnych. W parku stanowym Tettegouche jedzie się na Palisades Head, gdzie z pionowego urwiska ogląda się lodowate jezioro.
Do Split Rock Lighthouse zajeżdża się wtedy dość późno, kiedy latarnia jest już zamknięta (nie płacze się z tego powodu, bo latarnie od środka oglądało się już kilkakrotnie), ale można ją sfotografować.
W międzyczasie zapada zmierzch, a nad drobnymi falkami Jeziora pojawia się księżyc i sypie srebrem aż po horyzont.
Następnego dnia, już ostatniego, oczywiście nie spaliśmy do rana, tylko na wschód słońca byliśmy już niedaleko Duluth.
Nad miastem zawisły chmury - niby kiepskie światło, ale dały też możliwość zrobienia ciekawych zdjęć.
Najciekawszym obiektem był podnoszony most, gdzie całe dolne przęsło w kilka minut podjeżdża do góry i wpuszcza statki do portu. Kręciliśmy się tam dość chwilę, ale niestety przęsło nie raczyło się otworzyć.
Wyjazdu na miejską górę w ogóle nie planowaliśmy, ale T dojrzał z oddali tę wieżę i chciał z niej zobaczyć powyższy most. To i pojechaliśmy...
...i długą chwilę, pomimo świszczącego wiatru, oglądaliśmy Duluth; między innymi ogromny port z mnóstwem silosów (na zdjęciu jest tylko część!) oraz Minnesota Point, mierzeję, na którą prowadzi ten podnoszony most.
A potem obiecaliśmy sobie solennie, że nie damy się już wciągnąć w żadne zwiedzanie, pojedziemy PROŚCIUSIEŃKO do domu - i nawet nam się udało :)
The End!
gdzie w dawnych czasach była wioska Ojibwe oraz centrum handlu futrami.
Dowiedzieliśmy się tam między innymi, że z brzozowej kory można zrobić mnóstwo rzeczy - od domku poczynając...
...na maleńkich, subtelnych pudełeczkach kończąc.
Dalej na północ, na samej granicy, są Ukryte Wodospady na Gołębiej Rzece. Zupełnie się nie spodziewaliśmy tak fantastycznej kaskady. W ogóle się tam nie spodziewaliśmy ani gór, ani wodospadów :)
Na lunch zatrzymaliśmy się w Dairy Queen - nie było łatwo znaleźć papu, bo teraz, po sezonie, ta część Minnesoty trochę zamiera. Pomaszerowałam do lady z wielkim atlasem w garści, bo zwykle w takich chwilach omawiamy mapę, a Pan od Hamburgerów zapytał, gdzie to jedziemy. Powiedziałam, że do Duluth i że chcemy się zatrzymać przy latarni. Pan na to, że radziłby jeszcze zaglądnąć nad Temperance River - szlaczek krótki, tuż obok głównej drogi, a wrażenia niezapomniane. Trochę to było tajemnicze, ale nie dowiedziałam się nic więcej, bo rozmowa skierowała się na temat braku sera szwajcarskiego i możliwości zastąpienia go amerykańskim z papryczką. Niechaj będzie, kiszki marsza grają.
O dzięki ci, Smażycielu Hamburgerów! Temperance River wciągnęła nas na dłuższą chwilę - ale jak tu nie dojść do samego końca szlaku nad krętą przepaścią, wymytą przez szalone wody? Jak nie zobaczyć miejsca, gdzie leniwa, cichutka rzeczka zmienia się w rozgniewane wiry?
Cały ten północny brzeg jest pełen przygód wizualnych. W parku stanowym Tettegouche jedzie się na Palisades Head, gdzie z pionowego urwiska ogląda się lodowate jezioro.
Do Split Rock Lighthouse zajeżdża się wtedy dość późno, kiedy latarnia jest już zamknięta (nie płacze się z tego powodu, bo latarnie od środka oglądało się już kilkakrotnie), ale można ją sfotografować.
W międzyczasie zapada zmierzch, a nad drobnymi falkami Jeziora pojawia się księżyc i sypie srebrem aż po horyzont.
Następnego dnia, już ostatniego, oczywiście nie spaliśmy do rana, tylko na wschód słońca byliśmy już niedaleko Duluth.
Nad miastem zawisły chmury - niby kiepskie światło, ale dały też możliwość zrobienia ciekawych zdjęć.
Najciekawszym obiektem był podnoszony most, gdzie całe dolne przęsło w kilka minut podjeżdża do góry i wpuszcza statki do portu. Kręciliśmy się tam dość chwilę, ale niestety przęsło nie raczyło się otworzyć.
Wyjazdu na miejską górę w ogóle nie planowaliśmy, ale T dojrzał z oddali tę wieżę i chciał z niej zobaczyć powyższy most. To i pojechaliśmy...
...i długą chwilę, pomimo świszczącego wiatru, oglądaliśmy Duluth; między innymi ogromny port z mnóstwem silosów (na zdjęciu jest tylko część!) oraz Minnesota Point, mierzeję, na którą prowadzi ten podnoszony most.
A potem obiecaliśmy sobie solennie, że nie damy się już wciągnąć w żadne zwiedzanie, pojedziemy PROŚCIUSIEŃKO do domu - i nawet nam się udało :)
The End!
środa, 12 października 2011
1004. na zachód, na północ (2/3)
Po burzliwej nocy nad jeziorem Sakakawea (którego zakręcona nazwa wyjaśni się już za moment) wyjechaliśmy w kierunku Knife River National Historic Site. Określenie "national" zwykle zwiastuje niebylejakie atrakcje, więc odczuliśmy lekkie rozczarowanie, przeleciawszy przez mikromuzeum, poniżej ukazany earthlodge, czyli wkopane nieco w ziemię indiańskie domostwo oraz dwie grupy zagłębień w gruncie - pozostałości wiosek składających się z takich właśnie konstrukcji. I tyle.
W samochodzie przeczytaliśmy jednak broszurę informacyjną - i to jednak JEST ważne miejsce! Otóż kiedy prezydent Jefferson zakupił od Francuzów ówczesną Luizjanę (o wieeeele większą od obecnej), wysłał oddział pod dowództwiem kapitanów Lewisa i Clarka, żeby zbadali, co też w tym nabytku się znajduje.
Lewis i Clark wyruszyli z St. Louis w górę rzeki Missouri i właśnie tu, koło ujścia do niej Knife River, zbudowali obóz zimowy. Wśród okolicznych Indian mieszkał francusko-kanadyjski traper, pożeniony z Indianką o imieniu Sakakawea, który spiknął się z podróżnikami i zaoferował swoje oraz żonine usługi translatorskie podczas dalszej wyprawy. Na wiosnę oboje wyruszyli wraz z oddziałem na zachód i okazali się bezcennymi pomocnikami, nie tylko umożliwiając komunikowanie się z Indianami, ale również zażegnując konflikty z tubylcami.
Sunąc dalej na północ, ku granicy z Kanadą, napotkaliśmy taki oto obrazek - łoś popyla sobie przez pola, patataj, patataj, tuż obok drogi:
Po drodze zatrzymaliśmy się w miasteczku Rugby, którego naczelną atrakcją jest słup z napisem, że to środek Ameryki Północnej. Słup fajny, ale jednocześnie mamy świadomość, że to lokalizacja jedynie przybliżona, a na dodatej tylko według jednej z kilku teorii wyjaśniających, jak ten środek należy obliczać.
W Kanadzie troszkę się znów rozczarowaliśmy, bo Riding Mountain National Park przywitał nas deszczem, a na dodatek nie jest taki znowu piorunująco ciekawy. Mają tam jednak ciekawostkę w postaci stada bizonów na pastwisku, przez które człowiek sobie jedzie autem i ma z niego nie wyłazić, szczególnie jeśli kilka metrów od niego pasie się stado tych pięknych zwierząt :)
Na koniec dnia powędrowaliśmy sobie jeszcze na szlak idący pomostem po mokradle i jeziorze. Szlak się telepał, bo platformy pływają na plastikowych bańkach, ale za to deszcz ustał i park uraczył nas przepięknym zachodem słońca.
Następnego dnia wstało się o czwartej, żeby zdążyć na popołudnie do Voyageurs National Park, już po stronie amerykańskiej. Kiedy świtało, wjeżdżaliśmy właśnie na drogę oznaczoną Trans Canada, co brzmi bardzo poważnie i jakoś tak odlegle.
Na rano dotarliśmy do Winnipeg, jednego z większych miast Kanady. Zwiedzanie zaczęliśmy od The Forks, gdzie spotykają się dwie rzeki i w tych właśnie widełkach powstał kompleks rozrywkowo-turystyczny. Zaintrygował nas okrąg otoczony tubami, na których przymocowano osobliwe żelaziwa - jakieś takie kółka, nożyczki, wiatraczki - cóż to takiego?
Zaglądaliśmy do nich, dmuchaliśmy, sądząc, że to może jakieś instrumenta muzyczne i wydadzą dźwięk. Nie wydały.
Poczytaliśmy jeszcze trochę tablice w obrębie koła... i olśniło nas! To koło, Oodena - "centrum miasta" w języku kanadyjskich Indian Kri - jest jednocześnie czymś w rodzaju obserwatorium astronomicznego! Kiedy stoi się na środku, dziwaczne kółka i nożyczki nakładają się na siebie i w określonych porach roku wskazują wybrane gwiazdy i konstelacje!
Wszystko to opisano na tablicach po angielsku, francusku i jakimś cudacznym alfabetem, który pachniał raczej Star Trekiem, niż czymkolwiek z naszej planety.
Po powrocie do domu zbadaliśmy sprawę i okazało się, że te znaczki to właśnie zapis języka Kri - sylabariusz wymyślony w połowie XIX wieku przez angielskiego misjonarza. Jest o tyle ciekawy, że ma bardzo niewiele znaków - każdy trójkącik czy haczyk to jedna spółgłoska. Kierunek położenia znaku wskazuje, jaka w tej sylabie jest samogłoska. Proste jak drut! (Troszkę mieszają w tym porządku znaki diakrytyczne, ale system cieszył się wśród Kri wielką popularnością; dało się go nauczyć w kilka godzin, a poza tym nie wyglądał jak pismo kolonialistów, więc po kilku latach znali go już wszyscy Indianie.)
Zadowoleni z rozgryzienia tajemnicy Oodena udaliśmy się jeszcze do Królewskiej Mennicy, gdzie produkuje się calusieńki kanadyjski bilon oraz walutę dla 72 innych krajów. Była sobota, więc nie udało nam się obejrzeć linii produkcyjnej w ruchu, ale i tak zdumiałam się, że taka masa kasy powstaje w tak niewielkim zakładzie - zaledwie kilka niezbyt dużych hal. No i pooglądaliśmy sobie też muzeum, łącznie ze starymi machinami do bicia monet.
W następnym odcinku udamy się na północny brzeg Jeziora Górnego i będzie ogólnie wodniście :)
W samochodzie przeczytaliśmy jednak broszurę informacyjną - i to jednak JEST ważne miejsce! Otóż kiedy prezydent Jefferson zakupił od Francuzów ówczesną Luizjanę (o wieeeele większą od obecnej), wysłał oddział pod dowództwiem kapitanów Lewisa i Clarka, żeby zbadali, co też w tym nabytku się znajduje.
Lewis i Clark wyruszyli z St. Louis w górę rzeki Missouri i właśnie tu, koło ujścia do niej Knife River, zbudowali obóz zimowy. Wśród okolicznych Indian mieszkał francusko-kanadyjski traper, pożeniony z Indianką o imieniu Sakakawea, który spiknął się z podróżnikami i zaoferował swoje oraz żonine usługi translatorskie podczas dalszej wyprawy. Na wiosnę oboje wyruszyli wraz z oddziałem na zachód i okazali się bezcennymi pomocnikami, nie tylko umożliwiając komunikowanie się z Indianami, ale również zażegnując konflikty z tubylcami.
Sunąc dalej na północ, ku granicy z Kanadą, napotkaliśmy taki oto obrazek - łoś popyla sobie przez pola, patataj, patataj, tuż obok drogi:
Po drodze zatrzymaliśmy się w miasteczku Rugby, którego naczelną atrakcją jest słup z napisem, że to środek Ameryki Północnej. Słup fajny, ale jednocześnie mamy świadomość, że to lokalizacja jedynie przybliżona, a na dodatej tylko według jednej z kilku teorii wyjaśniających, jak ten środek należy obliczać.
W Kanadzie troszkę się znów rozczarowaliśmy, bo Riding Mountain National Park przywitał nas deszczem, a na dodatek nie jest taki znowu piorunująco ciekawy. Mają tam jednak ciekawostkę w postaci stada bizonów na pastwisku, przez które człowiek sobie jedzie autem i ma z niego nie wyłazić, szczególnie jeśli kilka metrów od niego pasie się stado tych pięknych zwierząt :)
Na koniec dnia powędrowaliśmy sobie jeszcze na szlak idący pomostem po mokradle i jeziorze. Szlak się telepał, bo platformy pływają na plastikowych bańkach, ale za to deszcz ustał i park uraczył nas przepięknym zachodem słońca.
Następnego dnia wstało się o czwartej, żeby zdążyć na popołudnie do Voyageurs National Park, już po stronie amerykańskiej. Kiedy świtało, wjeżdżaliśmy właśnie na drogę oznaczoną Trans Canada, co brzmi bardzo poważnie i jakoś tak odlegle.
Na rano dotarliśmy do Winnipeg, jednego z większych miast Kanady. Zwiedzanie zaczęliśmy od The Forks, gdzie spotykają się dwie rzeki i w tych właśnie widełkach powstał kompleks rozrywkowo-turystyczny. Zaintrygował nas okrąg otoczony tubami, na których przymocowano osobliwe żelaziwa - jakieś takie kółka, nożyczki, wiatraczki - cóż to takiego?
Zaglądaliśmy do nich, dmuchaliśmy, sądząc, że to może jakieś instrumenta muzyczne i wydadzą dźwięk. Nie wydały.
Poczytaliśmy jeszcze trochę tablice w obrębie koła... i olśniło nas! To koło, Oodena - "centrum miasta" w języku kanadyjskich Indian Kri - jest jednocześnie czymś w rodzaju obserwatorium astronomicznego! Kiedy stoi się na środku, dziwaczne kółka i nożyczki nakładają się na siebie i w określonych porach roku wskazują wybrane gwiazdy i konstelacje!
Wszystko to opisano na tablicach po angielsku, francusku i jakimś cudacznym alfabetem, który pachniał raczej Star Trekiem, niż czymkolwiek z naszej planety.
Po powrocie do domu zbadaliśmy sprawę i okazało się, że te znaczki to właśnie zapis języka Kri - sylabariusz wymyślony w połowie XIX wieku przez angielskiego misjonarza. Jest o tyle ciekawy, że ma bardzo niewiele znaków - każdy trójkącik czy haczyk to jedna spółgłoska. Kierunek położenia znaku wskazuje, jaka w tej sylabie jest samogłoska. Proste jak drut! (Troszkę mieszają w tym porządku znaki diakrytyczne, ale system cieszył się wśród Kri wielką popularnością; dało się go nauczyć w kilka godzin, a poza tym nie wyglądał jak pismo kolonialistów, więc po kilku latach znali go już wszyscy Indianie.)
Zadowoleni z rozgryzienia tajemnicy Oodena udaliśmy się jeszcze do Królewskiej Mennicy, gdzie produkuje się calusieńki kanadyjski bilon oraz walutę dla 72 innych krajów. Była sobota, więc nie udało nam się obejrzeć linii produkcyjnej w ruchu, ale i tak zdumiałam się, że taka masa kasy powstaje w tak niewielkim zakładzie - zaledwie kilka niezbyt dużych hal. No i pooglądaliśmy sobie też muzeum, łącznie ze starymi machinami do bicia monet.
W następnym odcinku udamy się na północny brzeg Jeziora Górnego i będzie ogólnie wodniście :)
Subskrybuj:
Posty (Atom)