środa, 12 października 2011

1004. na zachód, na północ (2/3)

Po burzliwej nocy nad jeziorem Sakakawea (którego zakręcona nazwa wyjaśni się już za moment) wyjechaliśmy w kierunku Knife River National Historic Site. Określenie "national" zwykle zwiastuje niebylejakie atrakcje, więc odczuliśmy lekkie rozczarowanie, przeleciawszy przez mikromuzeum, poniżej ukazany earthlodge, czyli wkopane nieco w ziemię indiańskie domostwo oraz dwie grupy zagłębień w gruncie - pozostałości wiosek składających się z takich właśnie konstrukcji. I tyle.

W samochodzie przeczytaliśmy jednak broszurę informacyjną - i to jednak JEST ważne miejsce! Otóż kiedy prezydent Jefferson zakupił od Francuzów ówczesną Luizjanę (o wieeeele większą od obecnej), wysłał oddział pod dowództwiem kapitanów Lewisa i Clarka, żeby zbadali, co też w tym nabytku się znajduje.

Lewis i Clark wyruszyli z St. Louis w górę rzeki Missouri i właśnie tu, koło ujścia do niej Knife River, zbudowali obóz zimowy. Wśród okolicznych Indian mieszkał francusko-kanadyjski traper, pożeniony z Indianką o imieniu Sakakawea, który spiknął się z podróżnikami i zaoferował swoje oraz żonine usługi translatorskie podczas dalszej wyprawy. Na wiosnę oboje wyruszyli wraz z oddziałem na zachód i okazali się bezcennymi pomocnikami, nie tylko umożliwiając komunikowanie się z Indianami, ale również zażegnując  konflikty z tubylcami.


Sunąc dalej na północ, ku granicy z Kanadą, napotkaliśmy taki oto obrazek - łoś popyla sobie przez pola, patataj, patataj, tuż obok drogi:


Po drodze zatrzymaliśmy się w miasteczku Rugby, którego naczelną atrakcją jest słup z napisem, że to środek Ameryki Północnej. Słup fajny, ale jednocześnie mamy świadomość, że to lokalizacja jedynie przybliżona, a na dodatej tylko według jednej z kilku teorii wyjaśniających, jak ten środek należy obliczać.


W Kanadzie troszkę się znów rozczarowaliśmy, bo Riding Mountain National Park przywitał nas deszczem, a na dodatek nie jest taki znowu piorunująco ciekawy. Mają tam jednak ciekawostkę w postaci stada bizonów na pastwisku, przez które człowiek sobie jedzie autem i ma z niego nie wyłazić, szczególnie jeśli kilka metrów od niego pasie się stado tych pięknych zwierząt :)



Na koniec dnia powędrowaliśmy sobie jeszcze na szlak idący pomostem po mokradle i jeziorze. Szlak się telepał, bo platformy pływają na plastikowych bańkach, ale za to deszcz ustał i park uraczył nas przepięknym zachodem słońca.


Następnego dnia wstało się o czwartej, żeby zdążyć na popołudnie do Voyageurs National Park, już po stronie amerykańskiej. Kiedy świtało, wjeżdżaliśmy właśnie na drogę oznaczoną Trans Canada, co brzmi bardzo poważnie i jakoś tak odlegle.


Na rano dotarliśmy do Winnipeg, jednego z większych miast Kanady. Zwiedzanie zaczęliśmy od The Forks, gdzie spotykają się dwie rzeki i w tych właśnie widełkach powstał kompleks rozrywkowo-turystyczny. Zaintrygował nas okrąg otoczony tubami, na których przymocowano osobliwe żelaziwa - jakieś takie kółka, nożyczki, wiatraczki - cóż to takiego?


Zaglądaliśmy do nich, dmuchaliśmy, sądząc, że to może jakieś instrumenta muzyczne i wydadzą dźwięk. Nie wydały.


Poczytaliśmy jeszcze trochę tablice w obrębie koła... i olśniło nas! To koło, Oodena - "centrum miasta" w języku kanadyjskich Indian Kri - jest jednocześnie czymś w rodzaju obserwatorium astronomicznego! Kiedy stoi się na środku, dziwaczne kółka i nożyczki nakładają się na siebie i w określonych porach roku wskazują wybrane gwiazdy i konstelacje!

Wszystko to opisano na tablicach po angielsku, francusku i jakimś cudacznym alfabetem, który pachniał raczej Star Trekiem, niż czymkolwiek z naszej planety.


Po powrocie do domu zbadaliśmy sprawę i okazało się, że te znaczki to właśnie zapis języka Kri - sylabariusz wymyślony w połowie XIX wieku przez angielskiego misjonarza. Jest o tyle ciekawy, że ma bardzo niewiele znaków - każdy trójkącik czy haczyk to jedna spółgłoska. Kierunek położenia znaku wskazuje, jaka w tej sylabie jest samogłoska. Proste jak drut! (Troszkę mieszają w tym porządku znaki diakrytyczne, ale system cieszył się wśród Kri wielką popularnością; dało się go nauczyć w kilka godzin, a poza tym nie wyglądał jak pismo kolonialistów, więc po kilku latach znali go już wszyscy Indianie.)


Zadowoleni z rozgryzienia tajemnicy Oodena udaliśmy się jeszcze do Królewskiej Mennicy, gdzie produkuje się calusieńki kanadyjski bilon oraz walutę dla 72 innych krajów. Była sobota, więc nie udało nam się obejrzeć linii produkcyjnej w ruchu, ale i tak zdumiałam się, że taka masa kasy powstaje w tak niewielkim zakładzie - zaledwie kilka niezbyt dużych hal. No i pooglądaliśmy sobie też muzeum, łącznie ze starymi machinami do bicia monet.


W następnym odcinku udamy się na północny brzeg Jeziora Górnego i będzie ogólnie wodniście :)

Brak komentarzy: