Przedzierałyśmy się następnie przez kwadrans labiryntami ścieżek na miejsce, gdzie wyznaczono nam parkowanie. Oprócz tego, że ruszaliśmy się wszyscy powolusieńku, nie było zamieszania - co kawałek stał wolontariusz machający energicznie kolorowymi pałeczkami i wskazujący drogę. Niemniej jednak było to dla mnie lekko traumatyczne, bo nie jestem przywykła do wielkiej Tomkowej impali, a na dodatek trzeba było się przemieszczać po trawniku. No i zaparkować w chudym miejscu między samochodem a pomarańczowym stożkiem.
Dotarłyśmy wreszcie i najsampierw zainteresowałyśmy się pokazami na głównej arenie - grupa dziewcząt goniła akurat w różnych konfiguracjach i pozycjach.
Spora atrakcja to, oczywiście, szeroko pojęte krafty. Malowało się na przykład dynie...
...i robiło konia.
Nabywa się za symbolicznego dolara dwuwarstwowy koński łeb, koloruje, dziurkuje, przytwierdza grzywę - a na drugim końcu potężnego namiotu siedzą kolejni wolontariusze, którzy łeb zaopatrują w tekturowy kijaszek (a właściwie rurę) i można sobie na koniu galopować.
Przeżyłam w tym namiocie chwilę rozterki. Obserwowałam inne mamy i babcie, które dość aktywnie włączały się w kraftowe działania: doradzały kolory, dziurkowały, przeciągały włóczkę, wiązały, zaplatały... Ja stałam obok i zamieniałam jedynie czasem jakieś zdanie z Alicją, nie doradzając nic, ani też nie robiąc. Skuli tego mamy konia po jednej stronie czarnego, a po drugiej... ZIELONEGO, ale czy należy dziecku tłumaczyć w tym kontekście, że zielonych koni nie ma?
Widząc, że naprzeciwsiedzące mamy porysowały na koniach cętki i zadały dzieciom ich kolorowanie, zapytałam Alę, czy chciałaby, żebym jej też zaznaczyła takie kółka. Ala na to: "Nope", po czym wzięła w garść pisak i sama wysmarowała sobie cudnie koślawe cętki, po czym zabrała się za ich zapełnianie kolorem. Myślałam, że pęknę w tym momencie z dumy - tym bardziej, że pozostałe dzieci były od Ali starsze :)
Pomogłam jej trochę przy robieniu dziurek na grzywę - Ala z dziurkaczem typu kleszcze jest oczywiście obeznana, ale zwyczajnie nie miała siły, żeby się przebić przez dość sztywny karton. No i nie ma jeszcze opanowanego wiązania, więc i tu potrzebne było wsparcie. (Przyholowałam jednak ze Sklepu Drugiej Szansy książeczkę z guzikiem, zamkiem, sznurowadłem itp. i potem wieczorem ćwiczyłyśmy - czasem się wiązanie udawało :)
Uff, po tym wtręcie emocjonalnym przechodzimy do naj-atrakcji, czyli hayride - i tu brakuje mi dobrego polskiego odpowiednika nieopisowego. (Podobnie brakuje mi porządnego angielskiego słowa na bakalie, ale to zupełnie inna działka.) Siada się na kostkach słomy (więc to straw-ride raczej niż hayride), a następnie traktor ciągnie ową przyczepę przez pola, zagajniki...
Traktor się co jakiś czas zatrzymuje i traktorzysta objaśnia świat. Można sobie wszystko pomacać i zabrać do domu.
Można też obejrzeć kombajny i inne ustrojstwa.
Po jeździe zatrzymałyśmy się jeszcze nad niby-jeziorkiem, gdzie łowiło się magnetyczne ryby.
Jedna z ostatnich atrakcji - analizowanie akhem odchodów różnych zwierząt - bezpiecznie, za szybą...
I tyle. Kilka godzin poznawania świata, obserwowania, natychania się złocistym jesiennym powietrzem... Za tydzień może pociąg? Zobaczymy, zaczekamy na prognozy meteo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz