poniedziałek, 14 października 2013

1379. zielony konik czyli jesienny festiwal w stadninie

Wczorajsza niedziela obdarzyła nas piękną, słoneczną pogodą, więc wybrałyśmy się z Alą na jesienny festiwal do pobliskiej stadniny. Trochę inaczej sobie to wyobrażałam - nie skojarzyłam, że to tak olbrzymie miejsce i impreza na setki (jeśli nie tysiące) samochodów. Dopiero kiedy skręcałyśmy z głównej drogi na mniejszą, prowadzącą do stadniny i zobaczyłyśmy policjantow kierujących ruchem (pomimo istniejącej na tym skrzyżowaniu sygnalizacji świetlnej) coś mnie tknęło.

Przedzierałyśmy się następnie przez kwadrans labiryntami ścieżek na miejsce, gdzie wyznaczono nam parkowanie. Oprócz tego, że ruszaliśmy się wszyscy powolusieńku, nie było zamieszania - co kawałek stał wolontariusz machający energicznie kolorowymi pałeczkami i wskazujący drogę. Niemniej jednak było to dla mnie lekko traumatyczne, bo nie jestem przywykła do wielkiej Tomkowej impali, a na dodatek trzeba było się przemieszczać po trawniku. No i zaparkować w chudym miejscu między samochodem a pomarańczowym stożkiem.

Dotarłyśmy wreszcie i najsampierw zainteresowałyśmy się pokazami na głównej arenie - grupa dziewcząt goniła akurat w różnych konfiguracjach i pozycjach.


Spora atrakcja to, oczywiście, szeroko pojęte krafty. Malowało się na przykład dynie...


...i robiło konia.


Nabywa się za symbolicznego dolara dwuwarstwowy koński łeb, koloruje, dziurkuje, przytwierdza grzywę - a na drugim końcu potężnego namiotu siedzą kolejni wolontariusze, którzy łeb zaopatrują w tekturowy kijaszek (a właściwie rurę) i można sobie na koniu galopować.

Przeżyłam w tym namiocie chwilę rozterki. Obserwowałam inne mamy i babcie, które dość aktywnie włączały się w kraftowe działania: doradzały kolory, dziurkowały, przeciągały włóczkę, wiązały, zaplatały... Ja stałam obok i zamieniałam jedynie czasem jakieś zdanie z Alicją, nie doradzając nic, ani też nie robiąc. Skuli tego mamy konia po jednej stronie czarnego, a po drugiej... ZIELONEGO, ale czy należy dziecku tłumaczyć w tym kontekście, że zielonych koni nie ma?

Widząc, że naprzeciwsiedzące mamy porysowały na koniach cętki i zadały dzieciom ich kolorowanie, zapytałam Alę, czy chciałaby, żebym jej też zaznaczyła takie kółka. Ala na to: "Nope", po czym wzięła w garść pisak i sama wysmarowała sobie cudnie koślawe cętki, po czym zabrała się za ich zapełnianie kolorem. Myślałam, że pęknę w tym momencie z dumy - tym bardziej, że pozostałe dzieci były od Ali starsze :)

Pomogłam jej trochę przy robieniu dziurek na grzywę - Ala z dziurkaczem typu kleszcze jest oczywiście obeznana, ale zwyczajnie nie miała siły, żeby się przebić przez dość sztywny karton. No i nie ma jeszcze opanowanego wiązania, więc i tu potrzebne było wsparcie. (Przyholowałam jednak ze Sklepu Drugiej Szansy książeczkę z guzikiem, zamkiem, sznurowadłem itp. i potem wieczorem ćwiczyłyśmy - czasem się wiązanie udawało :)

Uff, po tym wtręcie emocjonalnym przechodzimy do naj-atrakcji, czyli hayride - i tu brakuje mi dobrego polskiego odpowiednika nieopisowego. (Podobnie brakuje mi porządnego angielskiego słowa na bakalie, ale to zupełnie inna działka.) Siada się na kostkach słomy (więc to straw-ride raczej niż hayride), a następnie traktor ciągnie ową przyczepę przez pola, zagajniki...


Traktor się co jakiś czas zatrzymuje i traktorzysta objaśnia świat. Można sobie wszystko pomacać i zabrać do domu.


Można też obejrzeć kombajny i inne ustrojstwa.


Po jeździe zatrzymałyśmy się jeszcze nad niby-jeziorkiem, gdzie łowiło się magnetyczne ryby.


Jedna z ostatnich atrakcji - analizowanie akhem odchodów różnych zwierząt - bezpiecznie, za szybą...

 
I tyle. Kilka godzin poznawania świata, obserwowania, natychania się złocistym jesiennym powietrzem... Za tydzień może pociąg? Zobaczymy, zaczekamy na prognozy meteo.

Brak komentarzy: