Niedzielna wyprawa o świcie powiodła się tak sobie - raczej bez spektakularnych odkryć typu wielki żółw na środku ścieżki. Zaczęło się od tego, że gdy stawiliśmy się w upatrzonym rezerwacie o szóstej, bramki były jeszcze wyzamykane; dopiero jakiś kwadrans później zjawił się młodzieniec w urzędowym pick-upie i pozdejmował łańcuchy.
Wylądowaliśmy tym razem w Churchill Woods, jakieś pięć-dziesięć minut od domu. To rezerwat otoczony cywilizacją, jeden z większych kawałków pierwotnej prerii w naszym powiecie. W dawnych czasach mieszkali tu Indianie Potawatomi. W 1833 r. traktat podpisany z rządem amerykańskim zobowiązał ich jednak - wraz z wieloma innymi - do przeniesienia się na zachód od Mississippi.
W 1834 roku zjawili się tu państwo Churchill, którzy poprzednio mieli farmę w stanie New York, ale rząd wykupił ją pod budowę kanału Erie. Ruszyli więc na zachód szukać żyznej ziemi na nowe gospodarstwo i osiedlili się właśnie tutaj. Odnieśli spory sukces, stając się właścicielami dość dużego terenu, kupowanego po około dolar za akr.
Sto lat później zarząd rezerwatów wykupił część tych gruntów od potomków pierwotnych właścicieli i niniejszym umożliwił nam dzisiejszy wypad.
Powędrowaliśmy na wyspę, przekraczając niewielki mostek - tam właśnie były najciekawsze chyba obiekty, liście strzałki - arrowhead (zdaje się, że to jednak nie strzałka wodna znana z polski, tylko jakaś kuzynka). Roślina ta jest bardzo popularna i za "czasów indiańskich" jej bulwy (tubers), znane jako "kacze ziemniaki", zjadano na surowo albo po ugotowaniu czy upieczeniu. Dało się też przetworzyć je na mąkę.
A w naszym przypadku niskie jeszcze słońce rzucało śliczne cienie na otaczającą liście strzałki rzęsę wodną (duckweed).
Nie wszystkie rośliny żyją jednak w takiej gromadzie, są i samotnicy, którym towarzyszy jedynie odbicie obłoków.
Tak się prezentował ogólny krajobraz.
Jak wspominałam poprzednio, letnia wycieczka nie może się odbyć bez epoletnika. Takoż i siedział jeden na poręczy mostka i nawet udało mi się złapać na filmiku jego skrzeczenie.
Z innej zwierzęcości był jeszcze niezidentyfikowany czarny ptak...
...i czerwony żuczek trojeściowy - red milkweed beetle (polskiej nazwy się nie doszukałam). Żuczek jest ciekawy z kilku przyczyn - raz, że żywi się ową trojeścią, która jest trująca, a on sobie toksyny zbiera i przechowuje, stając się w ten sposób niejadalny (o czym zresztą ostrzega jaskrawe ubarwienie).
Druga ciekawostka mieści się w nazwie łacińskiej tego żuczka - Tetraopes tetrophthalmus, czyli "czworooczny". Wiele żuczków w tej rodzinie ma antenki umieszczone bardzo blisko oczu, a ten nasz jest ekstremalny, bo antenki wyrastają ze środka oczu, dzieląc je na pół, czego na moim zdjęciu nie widać, ale tutaj owszem.
Trojeściowy żuczek akurat nie przebywał na trojeści -za to siedziały na niej mrówy:
Przechodząc do roślin - najciekawsza była kwitnąca katalpa czyli surmia:
I jeszcze kilka innych ładnych roślinek:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz