następny odcinek
Trudno będzie nadążyć z relacjami z wycieczek, bo nawet wyjazd do Peorii na niecałe dwa dni i, jak na nas, bardzo powolny, bo z czterema innymi osobami, będzie wymagał co najmniej pięciu notek. Trudno, tak już jest - nawet jeśli niewiele się zaplanuje, to zawsze wychyli się jakaś serendypia.
Atrakcja zawarta w niniejszym poście była jednak jak najbardziej zaplanowana, a poniekąd stanowiła też powtórkę; peoriański model Układu Słonecznego zwiedzaliśmy już raz chyba blisko dziesięć lat temu. Od tamtej pory nieco się zmieniło - Słońce wylądowało gdzie indziej, obiekty też - przy tym za pierwszym razem niewiele nam się udało znaleźć, gdyż czasy to były przed-GPS-owe, a i informacje w internetach pozostawiały wiele do życzenia.
Dla porządku zacząć trzeba od mapnika - po lewej mamy cały nasz stan Illinois z okładem i położenie w nim Peorii. Po prawej natomiast znaczniki wskazują na rozmieszczenie obiektów: Słońce siedzi sobie przy Planetarium nad rzeką w Peorii, do pierwszych czterech planet można dotrzeć na nogach szlakiem nad rzeką, do Saturna przejeżdża się na drugą stronę rzeki, a do pozostałych zmierza na północ. Nam udało się dotrzeć aż do Neptuna, umieszczonego 45 km od Słońca, co odpowiada z grubsza czterem i pół miliardom kilometrów przestrzeni kosmicznej.
Taka wizualizacja jest kapitalnym doświadczeniem. Mam w tej chwili bardzo porządne wyobrażenie o proporcjach poszczególnych obiektów, którego nie nabyłam oglądając odnośne ilustracje w książkach czy na stronach. Nie ma to jak doświadczyć czegoś na własnej skórze.
Takoż i zaczynamy nasz spacer przy Planetarium i muzeum w Peorii - wymalowane na kostkach brukowych Słońce zostało nieco przysłonięte przez stragan krótkofalowców, którzy urządzili sobie jakieś ćwiczenia (szczegóły jednak wykraczają poza moje zrozumienie).
Najciekawszy dla mnie - bo jestem w stanie to ogarnąć - był "kocyk" stanowiący baterię słoneczną, widoczny poniżej za beczkami. Nie zdążyłam, niestety, zrobić porządnego zdjęcia, bo wdałam się w rozmowę z krótkofalowcami, a jeden z nich w jej trakcie odpiął kocyk od stelażu i pozwijał.
Gdybyśmy nie wieźli ze sobą prądu w samochodowym akumulatorze (który na wyprawach zasila wedle potrzeby laptop, Kindla, smartfon, pompkę do materaca, latarnię do namiotu, GPS i tzw. bździona, na którym T ciągnie zwykle kilka kilogramów książek w wersji dźwiękowej), taki kocyk byłby bardzo przydatny.
Układ Słoneczny jest bardzo porządnie opisany.
Od Słońca powędrowaliśmy nadrzecznym szlakiem na północny wschód. Planety nie zawsze jest łatwo wypatrzyć, bo są w porównaniu ze Słońcem maleńkie - taki Merkury przykładowo jest mniej więcej wielkości piłki golfowej i siedzi w cylindrze przy placu zabaw.
Wenus łatwiej zdybać, bo ma znaczniejszy kolor i jest trochę większa.
W następnej kolejności dochodzi się do Ziemi - tu cylinder był ochlapany czerwonym lakierem; podejrzewam, że to jakaś manifestacja społeczno-polityczna.
Do Marsa postanowiliśmy nie dreptać, bo z nieba lał się żar, a z nas strumyczki potu; nad rzeką powietrze jest przesiąknięte wilgocią, aż dziw, że nie skrapla się to w deszcz, bo wnet by tę wilgoć było widać (przypuszczam, że widzi ją na swój sposób aparat fotograficzny; zdjęcia wychodzą jakieś mdłe).
W drodze nad rzeką towarzyszyły nam rozmaite ptaszki, w tym... oczywiście, że epoletniki krasnoskrzydłe, bo, jak już wspominałam poprzednio, bez epoletnika letnia wycieczka się nie liczy.
Trafiliśmy też na "sanktuarium" jaskółczaka modrego (purple martin), którego od razu polubiłam, bo jego ulubionym pożywieniem są komary.
A żeby wędrówka się nie dłużyła, oprócz planet co kawałek umieszczono kamień z poematem.
Dalsze ciałą niebieskie zostawiam sobie na drugi odcinek - i tak przebyliśmy już koło stu pięćdziesięciu milionów kilometrów, więc należy się odpoczynek.