piątek, 30 lipca 2010

798. opowieści alaskańskie – wielki moduł

Dzisiejszy wpis jest z dedykacją dla mojego Siostrzeńca Młodszego, mimo całkiem młodego wieku fascynującego się dogłębnie wieloma zjawiskami na tym pięknym świecie (choć muszę jeszcze popracować nad podziwem dla witraży :). Ucięliśmy sobie ostatnio ponadgodzinną chyba pogawędkę telefoniczną na tematy wszelakie, z dużym naciskiem na sprawy drogowe.

Omawialiśmy między innymi The Big Module, jedną z ciekawostek alaskańskich. Wracaliśmy już na południe słynnym Daltonem, kiedy zatrzymał nas samochód typu Pilot i powiedział, że możemy, owszem, sunąć dalej, ale za parę mil będziemy musieli się zatrzymać i przepuścić auto z przeciwnego kierunku. Tak też się stało – za kilkoma zakrętami pojawił się szeroki odcinek drogi, ze sporymi „kieszeniami” po obu stronach, gdzie stała już gromadka innych pojazdów. Zapytałam gościa w kasku co to jedzie, a on odparł, że transportują „a really big module” na pola naftowe Prudhoe Bay.

Większość ludzi powyskakiwała z aut dać upust ciekawości, nawet kierowcy ciężarówek przygotowali się do robienia zdjęć. Wielki Moduł pojawił się wkrótce wśród kurzu, sunąc powoli ku naszej grupce. Ciągnęła go standardowa duża ciężarówa, ale na tle tego modułu wyglądała jak małe autko!

Przypomniało mi się, jak w Kanadzie, nad kanałem, którym podróżują również statki oceaniczne, zajechaliśmy na parking przy śluzie i T rzucił: „oo, chodź, lecimy, statek właśnie wpływa!” Rozejrzałam się w pośpiechu, statku nie widzę, tylko jakaś wysoka ściana przed samym nosem. A to właśnie był statek : ) Podobnie było i tu – moduł miał takie rozmiary, że rozum nie jest przyzwyczajony do przetwarzania podobnych danych o pojazdach i zrobiło się tak jakoś nierzeczywiście.

Tuż za modułem ciagnęły się jeszcze dwie ciężarówki z zardzewiałymi pakami na naczepach – zastanawialiśmy się, czy czasem nie służą do popychania olbrzyma przy ostrzejszych podjazdach. I ile taka podróż trwa? Widać jednak musi się opłacać zbudowanie struktury gdzieś daleko i zawleczenie jej powoluśku na koniec świata.

Dodam jeszcze, że mieliśmy akurat przywilej oglądania Wielkiego Modułu w miejscu zwanym Rollercoaster - droga pędzi tam wyjatkowo ostro w dół, a potem natychmiast równie ostro w górę, niczym szalona kolejka w wesołym miasteczku, co widać trochę na ostatnim zdjęciu.

PS. Uzmysłowiłam sobie właśnie, ze jeśli Moduł poskładano w Fairbanks, gdzie mieści się najblizsza cywilizacja, to trzeba go było przeciągnąć ponad 800 km. To dopiero jest wyprawa - a nie wiadomo, czy nie jechał z jeszcze dalsza :)






czwartek, 29 lipca 2010

797. dwa wyzwania, czyli kto pociął odzież głównej księgowej

Kilka dni temu (może to był poniedziałek?) na moim fotelu w pracy pojawiła się reklamówka z ciuchami – z początku była to niespodzianka, ale zaraz przypomniałam sobie, że jakiś czas temu Księgowa pytała, czy chciałabym jej ciuchy, które właśnie ma na sobie, bo już ich nie lubi, a mają wmontowane takie malowane obrazki i może by mi się przydały. Chomik oczywiście nie był w stanie odmówić; stąd też i torbka-poniekąd niespodzianka, niejako z wyzwaniem.

Powycinałam dwa malunki, dodałam nieco szczegółów – koraliki, świeżo wyprodukowany motylek (gorący embossing malowany akwarelami i Twinkling H20s, czego oczywiście nie widać) i są karteluchy.

Akurat w Twórczym Pokoju trwa motyle wyzwanie, niejako na fali poprzednich kartek wysklejałam zatem jeszcze takie małe mixed media:

W ramach eksperymentów (i zużywania zapasów, ale baaaaardzo powoli) wykręciłam jeszcze próbkę malutkiej lawendy z gładkiej bibułki. Łodyżka jest z paska około półtoracentymetrowego, zwężonego na górze, a kuleczki z kwadratów mniej więcej centymetrowych.

poniedziałek, 26 lipca 2010

796. niedzielne zajęcia | Sunday activities

Widziałam niedawno fajną technikę na blogu ihanna - składniki i wykonanie całkiem proste, a efekt ciekawy. Przypasowało mi to do piątkowego słoika o chmurach.

Recently, I found an interesting technique on ihanna's blog; it seemed a good one to make some clouds in connection with last Friday's Thought Jar.

Bierze się mianowicie kartkę ze starej książki, maluje ją akrylówką, pryska wodą, czeka chwilkę, delikatnie zeskrobuje farbę np. starą kartą kredytową albo jakimś innym kawałkiem plastiku. Część farby będzie już zaschnięta, ale część zejdzie. Można powtórzyć kilka razy - ja w kolejności nałożyłam kolor ultramarynowy, jasnoturkusowy i biały. Po trzech warstwach w niektórych miejscach można jeszcze dostrzec książkowe literki, co mnie cieszy jako dodatkowy element wizualny.

I tried three colors - ultramarine, light turquoise and white. I love the fact that you can still see the print in some spots, even after three layers of painting, spraying and scraping!

Ponieważ upały nie ustają, dla schłodzenia zrobiłam dwie kartki ze śniegiem (embossing na gorąco) oraz - ze ścinków - taga z calóweczką na wyzwanie w Tag You Are It.

The heat is still killing us, so to cool down a little I made a couple of snow cards with hot embossing, and also a tag with an inchie for the latest Tag You Are It challenge.


Na koniec dnia powstała jeszcze kartka ludowa dla koleżanki z pracy, która obchodzi dzisiaj urodziny:

Finally, late evening saw some paper cutting - I made this folksy card for my girlfriend's birthday:

EDIT: Dzięki Mrouh dowiedziałam się, ze w Art-Piaskownicy jest ludowe wyzwanie - zatem powyzszą karteczkę czem prędzej tam zgłaszam.

Thanks to Mrouh I found out that this last card fits with the latest folk inspiration challenge in Art-Piaskownica, so I'm running there to leave a comment!

sobota, 24 lipca 2010

795. rozpływamy się

Od kilku dni na wszystkometrze (temperatura, wilgotność, ciśnienie, faza księżyca, wschody i zachody itd.) uparcie siedzi 98% wilgoci w powietrzu. Ponoć nie oznacza to, że powietrze składa się w 98% z wody, tylko że jest tam 98% wody, jaką można upchnąć w powietrzu (coś jak z solą - że w wodzie da się rozpuścić x% soli i ani ciut więcej). Temperatury oscylują gdzieś od 30 to 37 stopni Celsjusza. Ukrop i zaduch nie do wytrzymania, klimatyzacja hula na okrągło i cały budynek brzęczy jak ogromne gniazdo termitów. Tak sobie przynajmniej wyobrażam gniazdo termitów, że słychać je z odległości.

Ostatniej nocy była wielka burza, łomotało dalej i gdzieś tu, tuż obok naszego balkonu. Miałam nadzieję, że ta nieznośna wilgoć sobie gdzieś pójdzie, ale gdzie tam. Wisi dalej. Kot nie wyspał się w ogóle przy tych grzmotach, ja również mało - czytałam sobie "Fikołki na trzepaku" Małgorzaty Kalicińskiej, tej pani od "Rozlewiska". Nie ma w tej książce żadnego punktu kulminacyjnego, ot - zrzut zasobów pamięci z czasów dziecięctwa na papier. Fajnie się jednak czyta, szybciutko (:p), co chwilę myśląc "o, ja też pamiętam takie cukierki" albo "rzeczywiście, tak było". Zadziwiająca sprawa - u nas na południu Polski było tyle rzeczy i zjawisk podobnych do warszawskich, opisanych w tych wspomnieniach. Aż sobie zaczęłam sentymentalnie rozmyślać o fajnych zdarzeniach z własnego dzieciństwa.
W nocy spadło 17 cm wody - w porannych wiadomościach nasze miasteczko wymieniono na pierwszym miejscu pod względem opadów. Chicagoland jest podtopiony, masa ulic zamknięta z powodu zalania. T wybrał się rano na północny wschód, do swojego bosa, ale najpierw wrócił, bo zanim doszedł do auta, chlusnęła akurat fala deszczu; potem wrócił drugi raz, bo ulice już niedaleko nas były nieprzejezdne, a po paru godzinach podjął jeszcze jedną próbę i po trzech godzinach zjawił się, nie dotarłszy do celu; policja zawraca auta i nie idzie znaleźć drogi, żeby się przebić.

Jutro będzie lepiej - taką mamy nadzieję :) Na zdjęciu pomoc drogowa ratuje autko, które znalazło się w jeziorze na okolicznym parkingu i zaniemogło. Wody w końcu trochę opadły, niczym po potopie, i przyjechał holownik.

piątek, 23 lipca 2010

794. pitu pitu

Urwanko głowy mam na zakładzie, potem wracam do domu, pitraszę, sprzątam po pitraszeniu, wyciągam papiery z pracy, odrabiam „zadanie”, padam na nos, idę spać, chrrrr. Tak ostatnio wyglądają moje dni. Zdjęcia leżą odłogiem, papiery pokrywają się kurzem, a w głowie błyskają od czasu do czasu pomysły, które tylko zapisuję i zarysowuję – na przyszłość. Kiedy już skończymy ten katalog, to będzie luuuuuuz.

Tak się zastanawiam, czy czasem nie piłuję gałęzi, na której siedzę: katalogi były zawsze postrachem i zgrozą dla wszystkich zaangażowanych. Fakt, że wymagają wielkiego wysiłku, a w tym roku to już zahacza o megafrustrację, jak ludzie – reklamodawcy – nie rozumieją prostych, jasnych zdań, jakie im wysyłam w mailach z prośbą o to czy tamto. Niektórzy mają pretensje, że ich poganiam i stresuję – a pierwsze przypomnienie wysłałam miesiąc temu, a do niektórych nawet dwa. Tyle, że po prostu je zignorowali, podobnie, jak następne.

Szczytem wszystkiego był babiszon, który zadzwonił z paszczą, że jak śmiem jej grozić, że powtórzymy jej informacje sprzed dwóch lat, skoro ona nie nie ma sposobu skontaktowania się ze mną, bo w emailach, które ode mnie dostała, nie ma numeru telefonu. ?!?

Czasem czuję się jak Cellophane Woman – przypomina mi się piosenka z musicalu „Chicago”, o facecie z celofanu, którego nikt nie zauważa. Podobnie miewam i ja; reklamodawcy ignorują przypomnienia i prośby, a potem się dziwią, że ich poganiam. Uef.

Piłowanie gałęzi polega zaś na tym, że oto przetrwałam pracę nad dwoma katalogami naraz, bo się dość mocno zazębiły. I co? Żyję, więc się da, mimo, że poprzednio piszczało się już przy jednym. Czyli można pracy dokładać, bo jak się musi, to się zrobi. Teraz zakład będzie myślał, że to nic trudnego.

Na pocieszenie kupiłam sobie w Sklepie Drugiej Szansy płyteczkę ceramiczną, która będzie w pracy służyła jako podstawka pod kubełko. Przypomina mi się przy tym wyprawa do Meksyku, Gwatemala, piramidy, oczobipnie kolorowe miasteczka... i kościoły z dzwonami w łukowatych okienkach.

Przyszło też pierwsze wydanie magazynu „Cloth, Paper, Scissors” – mniam, tyle oglądania! Wśród innych ciekawostek znalazł się artykuł o Travel Journals, czyli temat dla mnie świeży i bieżący. Najciekawsza zaś była sekcja o wisiorkach nadesłanych przez czytelników – cóż za bogactwo pomysłów i technik!




środa, 21 lipca 2010

793. oszydełkowane kamulce

Czasem człowiek trafia na krafta, od którego podnosi w zdumieniu brwi - a potem myśli sobie, że fajnie byłoby spróbować, chociaż raz. Takim rękodziełem są kamulce ubrane w szydełkowe pokrowce - ciekawe przeciwstawienie twardego i naturalnego z mientkim i ludzkim. Jak tylko mi się zdarzy trochę wolnego czasu i jak upoluję odpowiedni kamień, to chętnie przetestuję, choćby raz...
A tu jest inny ciekawy pomysł.

mailboxes

The art of letter-writing may seem to be disappearing, but we still receive plenty of snail-mail on a daily basis. The post office isn't going anywhere, and neither are the mailboxes. There is a site that responds to this need, mailboxesixchange.com, whose creators dub it as "the marketplace for mailboxes and curbside decor". You will be welcomed there by a slideshow of some sample boxes there and your eyes will be amazed right away at the variety of classy products.

The design of the pieces is very appealing, be it regular wall mount mailboxes that you could easily imagine on your property, or a set of multi-unit mailboxes, or specialty locking and secure ones. The company offers pieces in multiple styles, from the historic Victorian to ultra-modern stainless steel look, resembling some of the sleek kitchen equipment. Many of them feature elegant lettering and the added bonus of having a customized, one-of-a-kind mailbox is certainly a tempting advantage.

The mailboxes are not only charming to the eye, but they are also built to withstand the elements and other mishaps. They are extremely durable and lightweight at the same time, and also covered with a protective finish, so they can survive years of wear and tear. Many of the designs are available in a variety of colors.

At mailboxixchange.com you can also enhance your curb appeal in other ways. Apart from mailboxes, their vast offer includes address plaques and numbers, as well as tons of other details, like finials (I personally love the copper ones), planters, doormats, flagpole ornaments, doorbells, firepits, lanterns, sundials, door knockers and many, many more - over 2500 items in total. (I was a little puzzled by the rain chains, but after reading the description of this product, I must say I would be willing to try one out, if I had a garden.)

The site's design is nice and orderly; searching and viewing products is very intuitive. The information presented is clear and well-organized, both in paragraphs and in bullet points. Customer reviews are available, as well as order tracking and live help. All in all, it should be a pleasant and easy shopping experience for anybody desiring a new, personalized mail receptacle for their home or office.

wtorek, 20 lipca 2010

791. gromadziennik

Dziś dla oddechu od historyjek alaskańskich zaglądamy do Gromadziennika, który w sumie też jest o najnowszej wyprawie, więc daleko nie uciekliśmy. Zabieram coraz mniej narzędzi i materiałów; na Florydę pojechała większa skrzynka z uchwytem, teraz niewielkie zielone pudełko. Okazuje się, że tak naprawdę potrzebny jest dobry cienkopis, nożyczki, klej, taśma jedno- i dwustronna, kleszczowaty dziurkacz jednodziurkowy, torebusie foliowe na eksponaty i ewentualnie klejowe kropki (takie plasterki klajstru, na których przyczepiane są np. w magazynach próbki szamponu czy inne wkładki.) Jechał jeszcze malutki czarny tuszyk, ale się nie przydał, podobnie jak szpikulec z kulką.

Na następny raz muszę sobie dorobić strony zielnikowe – białe, z jakiegoś sztywniejszego papieru/cienkiego kartonu. Tym razem musiałam improwizować. Przydały by się też dodatkowe strony do wklejania ilustracji, a także strony z kieszonką na pół strony, albo jakąś mniejszą. Grzebałam ostatnio w różnych stronach o dziennikach/albumach typu mixed media, widzę różne fajne techniki, np. zszywanie kartek ze ścinków, których każdy przecież ma pełno, pochomikowane gdzieś tam po pudełkach.

Póki co, mam przycięty karton na okładki, więc taki jest następny gromadziennikowy krok.





“Time is free, but it’s priceless. You can’t own it, but you can use it. You can’t keep it, but you can spend it. Once you’ve lost it you can never get it back.”

~Harvey MacKay

niedziela, 18 lipca 2010

791. Opowieści alaskańskie 3: Dalton Highway, czyli wpis na 666 km

Dzisiaj zapraszam Was na wyprawę na Dalton Highway – 666 km drogi niezwykłej poprzez swoją odludność i nieturystyczne przeznaczenie. Zaczyna się ona kilkadziesiąt mil na północ od Fairbanks, a kończy w Deadhorse, niemal nad Oceanem Arktycznym, przy polach naftowych Prudhoe Bay. Zbudowano ją jako drogę zaopatrzeniową dla Deadhorse oraz dla Wielkiej Rury, czyli Transalaskańskiego Rurociągu przepychającego ropę blisko 1300 km, właśnie z Prudhoe Bay do Valdez – ponoć ropa przebywa tę odległość w około osiem dni. Głównymi użytkownikami są zatem wielkie ciężarówki (160-250 na dobę zależnie od pory roku), zaskakująca ilość motocyklistów oraz – od wielkiego dzwonu – ekspedycje podobne do naszej.

Dalton okazał się mniej straszny, niż go malują w wielu źródłach – standardowe przewodniki nieśmiało umieszczają go na samym końcu alaskańskich atrakcji, z licznymi ostrzeżeniami – poczynając od tego, że nie należy do takiej wyprawy podchodzić lekkomyślnie, poprzez „bez trzech zapasowych kół nie ma się co wybierać” aż po „droga połyka auta w całości i nikt nie uchodzi z życiem.” Dalton jest jednak w sporej części asfaltowy, a na reszcie, choć określanej jest jako „żwirowa”, nawierzchnia składa się ze żwiru posklejanego na twardo jakimś związkiem wapnia. Przy suchej pogodzie zasuwa się tym niemal jak asfaltem, ale w deszczu natychmiast tworzy się śliskie błotko (a tylna szyba zaczyna przypominać najpierw rzadką zupę grzybową, a następnie gulasz).

Straszące opisy biorą się również zapewne z tego, że określenie „highway” zobowiązuje: na takie hasło widzi się piękną autostradę, co najmniej dwa pasy w każdą stronę, bezkolizyjne skrzyżowania, precyzyjne oznakowanie. Jeśli ktoś wybierze się na Dalton z takim wyobrażeniem, to rzeczywiście srodze się zawiedzie, a i może się wpakować w niebezpieczeństwo.

Wypożyczalnie samochodów typu Budget czy Hertz nie pozwalają zabierać swoich pojazdów na tę trasę; po obdzwonieniu chyba z tuzina numerów udało nam się znaleźć dwie firmy, które dają auta na taką wyprawę. Trzeba jednak zostawić $1000 depozytu na wypadek popsucia samochodu, które najczęściej polega na pobitej przedniej szybie (kamyki spod kół ciężarówek) i pękniętych dętkach (dziury w nawierzchni). Okazało się jednak, że naprawdę nieprzyjemnych dziur było może ze 40 km, a ciężarówki są miłe, tylko trzeba im zjeżdżać z drogi, szczególnie w trudnych miejscach. One wtedy też starają się zwalniać i zjeżdżać na bok, a większość kierowców przyjaźnie macha.

Na tych 666 kilometrach są trzy przystanki z ludźmi: knajpa i visitor center nad rzeką Yukon (kilometr 90), Coldfoot (282, 13 mieszkańców) i wioseczka Wiseman (304, 22 osoby), przy czym paliwo znajduje się tylko nad Yukonem i w Coldfoot, więc trzeba się obowiązkowo zaopatrzyć mimo niebotycznych cen. Potem do samego końca nie ma już niczego oprócz Wielkiej Rury, prymitywnego lotniska i kilku przepompowni.

Na samym początku drogi jest znak oblepiony licznymi naklejkami. Kiedy zatrzymaliśmy się tam celem pstryknięcia fotki, z zaparkowanego niedaleko pickupa wyskoczył brodacz i zaproponował, że sfotografuje nas oboje. Gadka-szmatka, okazało się, że jest z miasteczka North Pole. Sądząc po wyglądzie, mógł to być sam Mikołaj!!

Mila 56 – 700-metrowy most na rzece Yukon, co w języku lokalnych indian oznacza „wielka rzeka”. Most raczej nieciekawy, ale praktyczny – nawierzchnia jest z drewna, natomiast metalowa konstrukcja pod spodem ma niespotykaną ilość „luzu”, żeby przetrwała wielkie skoki temperatury. Zabieraliśmy się tu do tankowania, ale dziouszka w knajpie obsługującej jednocześnie cysternę z paliwem powiedziała, że im się kończy, więc jeśli przetrzymamy do Coldfoot, to byłoby miło, gdybyśmy benzynę zostawili dla bardziej zdesperowanych, co też uczyniliśmy.

Mila 75: Rollercoaster – szczególnie stromy zjazd, a zaraz potem równie szalony podjazd. Ciężarówki ponoć w ogóle nie lubią tego miejsca.

Mila 85 – dookoła widzimy mnóstwo fireweed (wierzbówka kiprzyca, nie do spamiętania); myślałam, że nazwa pochodzi od jadowitego koloru, ale okazało się, że jest to zielsko o wyjątkowo głębokich korzeniach, które dzięki temu jest w stanie przetrwać pożar i pojawia się jako pierwsze na spalonych terenach. Pożary zaś są potrzebne, bo bez nich nie pootwierają się tamtejsze świerkowe szyszki i nie będzie nowego lasu.

Na fotoprzystanku napotkaliśmy dziadka, który przyjechał na Alaskę z Florydy (nie przyleciał, przyjechał) – zaczął jechać pod koniec kwietnia, czyli ponad dwa miesiące wcześniej. Ha, emerytura ma swoje plusy!

Mila 98 – Finger Mountain, przykład tora, czyli szpiczastego ostańca. Przepiękna tundra – mchy, porosty, mnóstwo kwiecia. Chyba moje ulubione miejsce na całej trasie.


Mila 115 – Koło Polarne! W ogóle nie jest zimno. Na własne oczy widzę, że koło trzeba sobie wyobrazić, bo żadnej kreski na gruncie nie ma. Tu zawraca większość turystów.

Mila 175 – Coldfoot. Obskurna i błotnista w deszczu mieścinka, właściwie jeden plac i tyle, przystanek ciężarówek, ale jest benzyna!

Mila 200 – pięknie lśniąca w słońcu góra Sukakpak, odróżnia się wśród wszystkich innych, ciemnych i pokrytych roślinnością. Zatrzymujemy się na lanczyk u jej podnóża, nad jedną z wielu „cementowych” rzek; ponieważ biorą się one z lodowców, niosą mnóstwo „skalnej mąki” (rock flour). Wyglądają właśnie tak, jakby ktoś do nich nasypał błękitnawego cementu.

Mila 235 – ostatnie drzewo. Niestety – przegapiliśmy w obie strony, ponoć stoi tam stary świerk zniszczony przez wandali, a tuż obok rośnie młody. Od tej pory będzie tundra.

Mila 244 – przełęcz Atigun, 1415 m.n.p.m. Najwyższy punkt drogowy na Alasce, w zimie mocno niebezpieczny ze względu na ostry podjazd i lawiny (widzieliśmy nawet postumenty pod antylawinowe działka). Nieziemskie widoki i kamień spada z serca (a wręcz cała lawina kamieni), kiedy człowiek znajduje się po drugiej stronie.





Mila 325 – po nocy w aucie (deszcz + nieznośna ilość komarów, o których będzie chyba osobny wpis) zatrzymaliśmy się nad rzeką Sagavanirktok, gdzie odziawszy się w siatki i opsikawszy solidnie komarozolem ugotowaliśmy Najlepszą Kawę na Świecie. Odkryłam, że gazowy palnik na wietrze wcale nie chce odpalić i trzeba go chować w szparze między kamulcami. Podróże kształcą.
Mila 347 – przystanek celem zapoznania się z tundrą. Po kilku minutach na grząskiej łące mam całą garść eksponatów do sekcji zielnikowej Gromadziennika.


Mila 350 – spotkanie z karibu.

Mila 380 – urozmaicenie w dość jednostajnym krajobrazie: kolorowe Franklin Bluffs.

Mila 405: Nareszcie widać Deadhorse!

Uff. Zmęczyłam się samym opisywaniem tej trasy :). Jest to jednak niecodzienna przygoda, z pewnością warta wysiłku. A, dodam jeszcze, że depozyt zwrócono nam niemal w całości, bo całe 2250 mil udało się przebyć bez szwanku, ale że mieliśmy wykupione jedynie 2000 mil, to trzeba było uiścić za nadprogram. Dalton Highway rządzi!

PS. T mówi, że pora kończyć, bo blogasek pęknie i będzie syczał jak dętka. To już kończę.

czwartek, 15 lipca 2010

790. opowieści alaskańskie 2: dziewięć nocy dnia

Z ciekawością czekałam na nowe doświadczenie życiowe w postaci braku nocnych ciemności. Lot do Anchorage przesunął nam zegar o trzy godziny do tyłu, czyli kiedy zalecieliśmy tam około pierwszej po południu, nasze organizmy myślały, że jest czwarta. Na pierwszy nocleg udaliśmy się do Denali (63°20'). Gdy załatwialiśmy w Visitor Center formalności, przy okazji zapytałam, czy będzie w ogóle zachód słońca, na co dyżurna dziouszka uśmiechnęła się ze słowami, że koło północy zrobi się trochę mniej jasno, ale nocy nie ma się co spodziewać.

Rozbiliśmy namiot, zrobiło się już późnawo, ale człowiek jedzie trochę na adrenalinie podróżnej, a trochę się dezorientuje, bo w końcu skoro słońce stoi wysoko na niebie, to widocznie jest dzień i nie należy spać.

Pojechaliśmy więc sobie na nocną wycieczkę w góry - w parku narodowym Denali jest tylko jedna droga, wiodąca około 150 km w głąb chronionego terenu, przepiękną doliną. Własnym pojazdem można jedynie pokonać około 20 km i tam właśnie skierowaliśmy kółka. Przedziwnie było patrzeć na samochodowy zegarek, widzieć 10:45, rozumem wiedzieć, że chodzi o 10:45 wieczorem - a tu dookoła słoneczny blask, osobliwy taki, jakby przesadnie żółty.


Koło 23 wróciliśmy do namiotu...

Organizmy dalej nie chciały spać, pomimo zmęczenia i faktu, że przecież niejeden raz w ciągu dnia człowiek pada na nos i wyłącza się, chociaż jest jasno. Kombinowałam już, czy czegoś nie zawiesić na namiocie, ale koniec końców pozawijaliśmy się jakoś w śpiwory i udało się zasnąć.

Następny nocleg był w Fairbanks (64°50'), jeszcze bardziej na północ. Tym razem wieczorna wycieczka zaprowadziła nas do niedalekiego miasteczka North Pole (to informacja z serii "Myślałam, że...": North Pole, gdzie wysyła się listy do Mikołaja, wcale nie jest na biegunie północnym :) Wieczorną porą zamiast zachodu słońca zafundowano nam tęczę! I to przepiękną, podwójną, przez całe niebo. Godzina na zegarze na poniższej fotce odnosi się do 10:26 wieczorem, gdyby ktoś miał wątpliwości.

(W North Pole jest wielki sklep z mikołajowymi przedmiotami, mała farma reniferów - w końcu skądś się muszą brać - i cała masa christmasowych detali, jak choćby słupy lampowe z charakterystycznym biało-czerwonym wzorem i nawet McDonalds się podporządkował. O, i jeszcze wielkie mikołaje są, z saniami, w których można sobie robić zdjęcia.)




Wracamy jednak do tematu, czyli braku nocy. Po trzech dniach przywykliśmy - po prostu trzeba było się pogodzić z faktem, że zasypia się za dnia, wstaje za dnia i - jeśli ktoś przejawia taką potrzebę - idzie siku o drugiej nad ranem takoż za dnia. Pytałam się pewnej pani na samiuśkiej północy, w Deadhorse (70°12'), jak sobie radzi: mówi, że ma zasłonki, ale ponieważ śpi przy uchylonym oknie, to przeszkadza jej ptactwo drące dzioby nad okolicznym stawem przez 24 godziny na dobę. Ptactwo widać się nie orientuje, że jest noc.

Ostatni raz rozbijaliśmy namiot niedaleko Portage (60°43') i w zasadzie odbyło się tam coś na kształt zachodu słońca, ale zapewne w znacznym stopniu wynikało z zachmurzenia i bliskości dość sporych gór, za które schowała się ognista kula. Nie pamiętam, czy w środku nocy było ciemniej - spałam jak zabita, mimo że z materaca uciekło nam całe powietrze :)

Z niekończącego się dnia korzystają za to rozmaite rośliny - pani w Visitor Center nad rzeką Yukon (65°52') opowiadała nam, że założyła ogródek miesiąc temu i można już coś tam z niego zjadać (zdaje się, że wspomniała kale, czyli jarmuż). W Anchorage (61°13') kwiaty kwitną jak szalone, zalewając wręcz centralny plac miasta, a kapusty sadzone na rabatkach osiągają zawrotne rozmiary.

Przypuszczam, że brak nocy o wiele łatwiej znieść, niż brak dnia - w oknach wiesza się grube zasłony i udaje, że nastąpiły ciemności. Jak jednak wytrzymać w zimie tygodnie bez słonecznego blasku?