środa, 22 lipca 2009

553. opowieści wycieczkowe trzy

Dzisiaj będzie o chwilach radości i rozczarowania.
Wielką radochę miałam na Półwyspie Olimpijskim, w parku narodowym o tej samej nazwie, gdzie jedną z większych atrakcji jest "mszysty las" - umiarkowany las tropikalny cały obwieszony długaśnymi brodami z mchów. Dzieje się tak na skutek superwilgotnego klimatu, bo na zachodzie jest ocean, a na wschodzie - Góry Kaskadowe, które nie puszczają chmur dalej. Rosną więc wielkie drzewa, a na nich - i na wszystkim innym dookoła - olbrzymie mchy.


Jest nawet bardzo fotogeniczna budka telefoniczna, oczywiście omszona. W jednym z okolicznych sklepów na lokalnej tablicy ogłoszeń była nawet oferta gościa, który zdrapuje mchy z dachów i wszystkiego innego :)

Ów las mnie tak ucieszył, bo kiedyś dawno widziałam w albumie typu cuda przyrody kilka zdjęć i ciekawiło mnie, jak też to naprawdę wygląda.
Od baaardzo dawna chciałam też zobaczyc seastacks, czyli skalne kolumny na wybrzeżu Pacyfiku. No i były! Nie przewidziałam tylko, że trzeba się będzie do nich przeprawić przez zaporę z wielkich pni, i wędrowanie w klapeczkach sprawiło mi sporo kłopotu.

Kolejny radosny moment wiąże się z promem. W drodze z Gór Kaskadowych na Półwysep Olimpijski trzeba coś zrobić z Zatoką Pugeta: albo objechać ją od południa (daleko), albo przepłynąć bardziej na północ promem.
Zadzwoniłam z gór do promu, a tu od razu mówią, że wszystkie rezerwacje na dziś są już zajęte. Ze trzy razy słuchałam tego nagrania, bo niteczki komórkowe w górach co chwilę się przerywały, aż wreszcie wysłyszałam, że można zwyczajnie podjechać z dwugodzinnym wyprzedzeniem i może się uda. Zaryzykowaliśmy, pojechaliśmy - i okazało się, że jako ostatnie auto załapaliśmy się na prom, który właśnie się pakował :)
Radość była wielka, bo inaczej trzeba by wymyślać plan awaryjny, a i harmonogram by się opóźnił. (No i w ramach bonusa był jeszcze zachód słońca.)


Teraz słów kilka o drobnych rozczarowaniach. Największe to chyba wielkie chmury przy Górze św. Heleny, która pokazała się tylko ciut, nie widać było tego zagłębienia, z którego w 1980 r. popłynęła lawa. Zajechaliśmy stromą serpentyną na Windy Ridge, wymarzliśmy w lodowatym wietrze, naczekaliśmy się aż do znudzenia - i takie chyba było najlepsze zdjęcie:

Z powodu warunków meteo rozczarował też Mt. Rainier, najwyższa góra na trasie, prawie 4400 m - jechało się tak, jak pokazuje poniższa fotka, a przy Visitor Center widoczność była chyba jeszcze mniejsza. A powinno być tak.

Na pocieszenie przy drodze, mimo sporych jeszcze płatów śniegu, było mnóstwo kolorowych kwiatów.

Brak komentarzy: