piątek, 31 lipca 2009
559. z aparatem wśród zwierząt (i nie tylko)
Wyszłam sobie wczoraj na balkon w zachodzącym słońcu, bo z fotela, gdzie zwykle przesiaduję, widać było jakieś zamieszanie. Okazało się, że na odłamanym niedawno konarze wiewiórki młóciły coś, aż wióry leciały. Ale co? Przecież wiewiórki drewna jako takiego chyba nie jedzą?
Była też cała banda ptactwa, ale goście nie bardzo dawali się fotografować.
czwartek, 30 lipca 2009
558. albumy w zarodku
Ślimakowy album dla siostrzeńca – bazy gotowe, łącznie z kieszonkami i klapkami. Zdjęcia z zeszłorocznej wizyty w Polsce wydrukowane i przycięte oraz rozplanowane na poszczególne strony. No i gotowe są też dyndadełka – małe ślimaczki z masy solnej.
W przyszłym, wolnym od pracy tygodniu zamierzam też zrobić mały albumik o ostatniej wyprawie na zachód. Niby się poddałam, niby już miałam nie próbować spamiętać wycieczek na papierze, ale teraz zaglądam czasem do starszych, kilkuletnich albumów i czerpię z tego wielką przyjemność. To jednak nie to samo – oglądanie zdjęć z dysku czy nawet na picasie, a album z eksponatami. (Choćby nawet rozlatujący się... patent z doklejaniem stron do starych książek z wyciętymi kartkami był marny, albo może klej był marny. Albo użytkownik kleju za mało go używał.)
Od dawna miałam ochotę na album z torebek. Zapowiada się fajnie, bo w stronach z pozginanych na pół torebek jest miejsce na wsuwane karty z niespodziankami, na kieszonki... I generalnie wygląd będzie też „złachany”, podróżniczy, co bardzo mi odpowiada.
środa, 29 lipca 2009
557. românește
Urodził się mianowicie w Mexico City, gdzie od razu nauczył się hiszpańskiego (od taty) i angielskiego (od mamy-amerykanki.) Następnie poszedł do niemieckiej szkoły, „bo była dobra”. Potem w szkole średniej zapisał się na francuski, a po drodze jeszcze poduczył się portugalskiego w związku ze szkołą sztuk walki.
Teraz zabiera się za rumuński ze względu na dziewczynę :). To nam daje sześć języków – siódmy to ponoć kataloński, którego nauczył się od dziadka.
Postanowiłam przekazać mu grubachny słownik angielsko-rumuński (i odwrotnie), który zakupiłam wieeeeele lat temu, kiedy też próbowałam swoich sił w tej dziedzinie ze względu na licznych rumuńskich znajomych. Rumuński okazał się trudny, a do tego znajomi mówią świetnie po angielsku, więc motywacji nie było i słownik tylko zbiera kurz.
Zakładka zawiera jedyne słowo, jakie mi pozostało z tamtej zabawy – pace, pokój. Starałam się, by wyszła w miarę "męska" (ach, co za ból... bez kwiatysiów...), z polskim akcentem, w powiązaniu z literaturą.
poniedziałek, 27 lipca 2009
556. kraftowa posucha
Byłam jednak przez ten weekend dość zajęta – częściowo kurodomostwem, a głównie tłumaczeniem tasiemcowego artykułu, w którym wyklepałam wreszcie ostatnie słowo około jedenastej zeszłego wieczoru. Szesnaście stron, ponad osiem tysięcy słów! Co gorsza, robiłam to drugi raz, bo jakiś czas temu miałam ten przekład niemal skończony, ale komputer go zeżarł, kiedy się był popsuł. Grrt.
Tekst ów mnie chwilami nieco irytował, bo miewał okropnie długie zdania i ciężko było ładnie to ująć. Dodatkowo, od czasu do czasu zdarzały się zdania-niezdania, bez orzeczenia na przykład. I jeszcze musiałam dużo grzebać, bo był naszpikowany cytatami z Biblii, ale bez podania odnośników i czasem te „cytaty” były trochę pozmieniane, albo dwa wersety sklejone w jeden – i szukaj sobie czegoś takiego po konkordancjach. Na szczęście jest fajna wyszukiwarka na Biblegateway.com i na szczęście mam też program z polską Biblią, z którego sobie kopiuję i wklejam... jak już znajdę.
No, ale mam go z głowy – dziś jeszcze przeczytam (autokorekta) i wysyłam.
I może wreszcie dostanę się do jakiegoś KLEJU :D.
A wracając jeszcze do wycieczki, to zapodaję filmik z Lassen Volcanic National Park. Kiedy Szwagier wybrał się na zdobywanie Szczytu Życia (Lassen Peak, 3189m), my powędrowaliśmy do Bumpass Hell, przypominającego małe Yellowstone. Nie ma tam, co prawda, gejzerów jako takich, ale z daleka słychać huczącą parę dobywającą się z kolorowej, poprzecinanej drobnymi strumyczkami ziemi. Jelenie jednak nic sobie z tego nie robią i gonią wszędzie, nie zważając na znaki, że można wpaść do niemiłej, wrzącej dziury. (Zresztą, nazwa tego miejsca pochodzi od gościa o nazwisku Bumpass, który je odkrył i od razu wpadł; potem zabrał tam reportera lokalnej gazety i wpadł po raz drugi.)
piątek, 24 lipca 2009
555. trochę narzekpost
A tak - to z trudem dobiegam do końca tego maratonu i z utęsknieniem czekam na jutrzejszą sobotę, kiedy to w ciszy i spokoju i nawet przez sekundę nie myśląc o tym katalogu, będę sobie dłubać tłumaczenie, robić zakupy i może - kto wie - coś się upiecze. Włosy zafarbuje. Kraftnie jakąś karteczkę.
Na zakładzie znowu lodownia, więc mimo ciepełka na zewnątrz siedzę w grubych skarpetkach i swetrze albo chuście. Wróciło tradycyjnie odnawiające się przeziębienie, bo przecież jeśli się siedzi 8-9 godzin w takich warunkach, to nic dziwnego.
Narzek-narzek.
Za to skończyłam oglądać na Tubce Rodzinę Połanieckich i z rozpędu obejrzałam też Nad Niemnem. Połanieccy przy Korczyńskich wysiadają. Pochlipałam się oczywiście w co ckliwszych momentach, a co.
Byle do weekendu. Jeszcze niecałe trzy godzinki.
czwartek, 23 lipca 2009
554. opowieści wycieczkowe cztery
Jako że zwiedzaliśmy różne segmenty Gór Kaskadowych, zgodnie z nazwą spadającej wody było zatrzęsienie: od maleńkich ciurczków czy kropelek kapiących ze skały nad głową aż po solidne kaskady z mnóstwem litrów wody na sekundę.
W kaskadowym parku narodowym jest mała elektrownia na rzece, a przy niej - ogród oraz ciekawy, wielopoziomowy wodospad, który wyjadł w skałach pokręcone przestrzenie. Trudno było zrobić zdjęcie całości, więc tu mamy jeden z odcinków:
Na Mt Rainier, jak już wspomniałam, była mgła, ale po drodze zatrzymaliśmy się przy pięknych Narada Falls, a nawet zaszliśmy do ich podnóża.
środa, 22 lipca 2009
553. opowieści wycieczkowe trzy
Wielką radochę miałam na Półwyspie Olimpijskim, w parku narodowym o tej samej nazwie, gdzie jedną z większych atrakcji jest "mszysty las" - umiarkowany las tropikalny cały obwieszony długaśnymi brodami z mchów. Dzieje się tak na skutek superwilgotnego klimatu, bo na zachodzie jest ocean, a na wschodzie - Góry Kaskadowe, które nie puszczają chmur dalej. Rosną więc wielkie drzewa, a na nich - i na wszystkim innym dookoła - olbrzymie mchy.
wtorek, 21 lipca 2009
552. opowieści wycieczkowe dwa
Tramwaj wspinał się na wzgórza i zjeżdżał z nich wśród zgrzytów, pisków i podzwaniania; zatrzymywał się na środku skrzyżowań (bo tam właśnie miewa często przystanki, jako że skrzyżowania są jedyną poziomą częścią trasy :). Zatrzymał się też w bylejakim miejscu, by hamulcowy mógł wskoczyć do sklepu i pobrać lancz.
Zajechaliśmy tą tramwajką do Chinatown – najstarszej chińskiej dzielnicy w Stanach, rzeczywiście rozbudowanej i po brzegi pełnej chińskich akcentów. Nagraliśmy tam Chińczyka grającego na tradycyjnym zapewne chińskim instrumencie (trzeszczy trochę z powodu wiatru).
Tak wygląda brama do Chinatown:
Grant Street, główna ulica Chińczykowa, pełna jest rozmaitych figur.
poniedziałek, 20 lipca 2009
551. wycieczkowe opowieści raz
Pierwszą atrakcją była jazda Lombard Street, niezwykle spadzistą i krętą uliczką, ukwieconą tak, że bardziej się już chyba nie da. Po raz kolejny okazało się, że najfajniej jest przyjechać rano, bo nie ma tyle narodu. Kiedy zaczęliśmy zbierać, pojawiła się grupka Japończyków, którzy dość skutecznie uniemożliwili innym robienie zdjęć.
Potem wiatr i woda wymiotły luźne popioły i pumeksy, pozostawiając szpice na miejscu. Przeciekawe struktury, tym ciekawsze, że mają po 60-90 metrów wysokości!