niedziela, 5 czerwca 2016
16:25. bladym świtem na mokrych łąkach
Z tym "bladym" świtem to może przesada, bo wyturlaliśmy się z domu o szóstej, a słońce było już wysoko. Mieliśmy zamiar w ramach obchodów dziesięciolecia ślubu pooglądać ptactwo, a w szczególności żurawele.
Niestety, fauna skrzydlata się nie spisała - możliwe, że taka pora w lecie to już za późno, kto miał pojeść, to pojadł i zaszył się już gdzieś w zaroślach. Wylądowaliśmy w każdym razie niecałe pół godziny od domu, w Blackwell Forest Preserve, nad takimi oto jeziorkami:
Choć ptaki trochę rozczarowały, w różnych zakątkach parku poutykane były kolorowe klejnociki, świecące się w ostrym słońcu kroplami rosy. Taki na przykład irysek rósł sobie w płytkiej wodzie i żeby się do niego dostać, trzeba było wleźć nie tylko w mokrą (i zimną!) trawę, ale w ogóle wstawić stopy do wody.
Nieustannie zdumiewa mnie włochatość natury, nawet na przykładzie pospolitej koniczyny.
Zrobiliśmy mały przystanek, bo nagle wbiliśmy w teren opanowany przez tłum komarów, bardzo podekscytowanych naszą wizytą. W plecaku miałam jednak komarozol, więc skończyło się na kilku wstępnych bąblach. Przy okazji zabraliśmy na pamiątkę kilka kropel wody.
Z Blackwell przejechaliśmy do Timber Ridge Forest Preserve, gdzie chcieliśmy dostać się do pewnego stawu. Zalega sobie ów staw przy drodze, ale w takim miejscu, że nijak nie idzie się tam zatrzymać, a bardzo by się chciało, bo w lecie bywa cały zawalony liliami wodnymi (o ile dobrze używam nazwy, bo mam w tej kwestii pewien zamęt).
T wypatrzył, że można do tego parku wjechać od tyłu i są ścieżki. Odkryliśmy, że i to nie pomaga, gdyby się chciało podejść do samej wody - może dlatego, że staw otoczony jest mokradłem. Spróbujemy kiedy indziej z jeszcze innej strony; zatrzymamy się gdzieś w okolicy na uliczce z domami i pójdziemy po prostu tą główną drogą, Geneva Road, choć trochę strach, bo jest ruchliwa.
Na łąkach, przez które wędrowaliśmy, rządziły przede wszystkim trzykrotki wirginijskie, Virginia spiderwort. Oczywiście włochate :)
W lasku zaczerwieniło się coś na skoszonym pasie tuż przy dróżce, patrzymy - a to chyba poziomki! Niestety, smaku nie było w nich za grosz - ot, grudka miąższu nie wiążącego się kompletnie z niczym.
Kolejna roślina jest dość pospolita, ale na tym zdjęciu fajnie widać różne stadia przechodzenia pączków w otwarty kwiatostan.
Następny biały egzemplarz po angielsku nazywa się beard tongue, po polsku doszukałam się "żółwik" albo "penstemon", ale nie do końca jestem do tego przekonana. Pewna ciekawostka wynika za to ponoć z nazwy łacińskiej - Penstemon digitalis. "Penstemon" to w rzeczywistości słowo greckie, penta+stemon, czyli pięć pręcików. Digitalis z kolei odnosi się do palca, bo kwiatek wygląda jak palec w rękawiczce, co lepiej widoczne jest na przykład tu.
W drugim odcinku wystąpią zwierzęta - bo choć z ptakami, jak wspomniałam, było marnawo, pewien inny egzemplarz znakomicie nadrobił za ten niedosyt.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz