Szoszońskie
wodospady były przypomnieniem, że w przypadku atrakcji związanych z wodą trzeba
brać pod uwagę to, czy pora jest mokra, czy sucha. Tu akurat była sucha – na
tablicy przy wjeździe wyraźnie zaznaczono DRY. Nie żeby całkiem nie było wody,
ale to, co spływało gdzieś tam na środku urwiska, miało się nijak do jego
pełnych możliwości. Możliwe, że gdyby nie tama (i elektrownia), wody byłoby
trochę więcej.
Natomiast
wysokość wodospadów robi niesamowite wrażenie. Bałam się nawet podejść do
brzegu pomostu obserwacyjnego, bo taka przepaść to nie przelewki. Mowy nie ma,
żeby jakoś przedostać się do sterty pieniędzy nawrzucanych na skalny cypelek
nad urwiskiem J
Obejrzeliśmy
też niższe, ale dziarskie wodospady w parku otaczającym ten największy.
Wypatrzyliśmy
również ćwiczenia wspinaczkowe.
Kawałek dalej
mieszkańcy Twin Falls mają kąpielisko w odnodze jeziora utworzonego przez tamę
– w zaiste niezwykłej, wulkanicznej atmosferze.
I właściwie
tyle. Troszkę żałowaliśmy, że nie oglądamy tej „Niagary Zachodu” w pełnej
glorii, ale trudno, nie mamy na to żadnego wpływu. Jedziemy dalej. Podglądamy
sobie w wikipedii, jak Shoshone Falls wyglądają w pełnej krasie oraz w XIX
wieku, jeszcze za czarno-białych czasów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz