...do następnej wyprawy, która zaczyna się już pojutrze wieczorem.
Rzecz mamy obcykaną i właściwie nawet nie trzeba się za bardzo umawiać.
T buduje szkielet wycieczki i robi rezerwacje. Przysyła plik do mnie - ja dodaję mięśnie w postaci opisów miejsc, dodatkowych atrakcji gdzieś po drodze, mapek i ilustracji (patrz link po prawej). Następnie powstaje z tego Księga Podróżna.
Przez jakiś czas wrzucamy drobne do skarbonki - tu dwudziestka, tam czterdziestka. Z tego zbiera się gotówka na wycieczkowe wydatki. Kilka dni przed wyjazdem rozmienia się stówkę na drobniejsze nominały - dziesiątki, piątki i jednodolarówki. Główny powód jest taki, że na niektórych kampingach, jak również w innych miejscach, płaci się samodzielnie, wkładając wyznaczoną kwotę do kopertki wpuszczanej do jakieś skrzynki, a przeważnie nie są to równe liczby.
Ze dwa dni przed wyjazdem T zaczyna ładować wszystkie możliwe baterie. Zabieramy, co prawda, elektrownię podłączaną do zapalniczki, ale poręczniej jest wziąć z domu tyle prądu, ile się da. T jest też odpowiedzialny za wszystkie druciki. Oboje czyścimy też karty w swoich aparatach.
Mniej więcej wtedy zamraża się też duże butle wody jako chłodziwo do skrzyni-lodówki.
W ostatnim tygodniu robi się stopniowo zakupy prowiantowe i składa je na stertę. Kupuje się też zapas żywności dla kota i ewentualnie lekarstwa. A skoro już mowa o kocie, to przez jakieś półtora tygodnia gotuje się wielkie ilości jedzenia i zamraża - ale dla człowieka czyli Pisklaka, który będzie się kotem zajmował pod naszą nieobecność. Taki mamy barter, że skoro on poświęca czas na wizyty, to przynajmniej nie musi się martwić o obiady.
Co do gotowania, to w ostatni/przedostatni dzień gotuje się jajka, piecze muffiny i przygotowuje prefabrykaty do ciepłych kolacji na pierwsze dwa wieczory - na jeden marynowane warzywka do quesadilli, na drugi - ziemniaczki w ziołach.
Ciuchy i łazienkę każdy pakuje sobie sam. Wydaję w odpowiednim momencie prześcieradło i ręczniki.
T pakuje wszystkie większe graty - namiot, materac, śpiwory, pompkę do materaca, kuchenkę i gaz, maczetę, ewentualnie kilka drobnych narzędzi.
Kuchnia i prowiant należą do mnie (z wyjątkiem zakupu chleba, sera i kabanosów nabywanych przez T w polskim sklepie), jak również szeroko pojęty mapnik.
Apteczka standardowo jeździ w samochodzie.
W ostatniej chwili pakuje się laptop i Kindle'a - to nowości w procedurze. Laptop pojechał pierwszy raz rok temu i bardzo mi się spodobało pisanie Gromadziennika elektronicznie. Na papierowe trochę zaczyna brakować miejsca... Kindelek z kolei jest książką do czytania (szczególnie w namiotowych ciemnościach), ale także narzędziem do pstrykania zdjęć na FB oraz do robienia szybkich notatek w trakcie zwiedzania.
Na samiuśkim końcu dochodzą jeszcze poduszki. Znosimy wszystko na dół, pakujemy do auta, SPRAWDZAMY GAZ ZE TRZY RAZY, bo takie mam fiksum dyrdum, głaskamy kota... i następuje ten absolutnie fantastyczny moment, kiedy wrzuca się mały plecak na siedzenie i JEDZIE. I już nie można niczego więcej spakować ani poprawić :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz