poniedziałek, 30 września 2013

1374. baby boy

Nadszedł znów czas pod hasłem "nie mogę się wygrzebać". Lista rzeczy do zrobienia zbaniała nagle, od przyjemnostek w postaci kartek i gromadzienników, poprzez zajmowanie się Alicją, dokumenty, papiery, rachunki, bilet do PL, paczkę, tłumaczenia, pisania, opracowywanie zdjęć, przesadzanie kwiatków, zakupy, farbowanie włosów, gotowanie, rzeczy pracowe - aż do prasowania i sprzątania. A jeszcze by się chciało książkę poczytać, posłuchać hebrajskiego seminarium, nauczyć się czegoś nowego...

Ponieważ zaś weekendów pratycznie nie mam, ilość czasu na to wszystko drastycznie się skurczyła.

Nic to. Trzeba tę ścianę rozłożyć na cegiełki i po prostu atakować jedną po drugiej.

I absolutnie nie siadać na fotelu, tylko przy stole. Fotel wciąga mnie w czarną dziurę marnowania czasu w internetach przeplatanych telewizją. Może uda się stamtąd wygrzebać jakieś rezerwy czasowe.

= = =

W zeszłym tygodniu dostałam zamówienie na kartkę na powitanie świeżego niemowlaka - zrobiłam trzy do wyboru. Najbardziej podoba mi się ta:


Ta w sumie też może być, chociaż to raczej klasyka, nic odkrywczego.


A tę zrobiłam jako pierwszą - nie czuję się do niej przywiązana ani troche, no ale przecie nie wyrzucę :)

czwartek, 26 września 2013

1373. znakologia 5 - mi'kma'kik, czyli gdzie kończy się ląd

Jedziemy dziś dalej w kierunku wschodnim, najdalej, jak się tylko da bez skorzystania z paszportu. Nie żeby paszporty stanowiły jakikolwiek problem - mamy je przy sobie, bo przecież wcześniej przebijaliśmy się przez Kanadę.

Najwschodniejszy punkt Stanów Zjednoczonych to cypelek w stanie Maine, oddzielony od cywilizowanego świata lasami, łąkami, wzgórzami... i mglistością. Nie taką przeszkadzającą w przemieszczaniu się drogą, tylko wychylającą się tajemniczo spośród drzew i nie-wiadomo-co ukrywającą.

GPS dostawał chwilami rozstroju nerwowego, choć nie było na tych terenach ani mnóstwa dróg, które mogłyby namieszać w jego elektronicznym rozumku, ani niebotycznych czy lustrzanych budowli zniekształcających sygnał satelitarny, ani też nie jesteśmy gdzieś pod biegunem, żeby przeszkadzały sprawy magnetyczne.

A tu - wysłał nas ów GPS na kompletnie bezsensowną boczną drogę, w zasadzie równoległą do głównej. Upierał się przy tym tak stanowczo, że naprawdę się baliśmy zabłądzenia, jeśli go nie posłuchamy, albo jakiejś innej zemsty.

W Maine mieszka znany autor straszycielskich powieści - Stephen King. Pomyśleliśmy sobie, że jeśli się żyje w takiej okolicy, to nic dziwnego, że wychodzą spod pióra (czy też klawiatury) dreszczowce. I deszczowce, bo prawie cały czas coś z nieba kapie, albo przynajmniej wisi w powietrzu.

Jechaliśmy i jechali przez te pustki, aż dotarliśmy na takie zabipie, gdzie nawet drabiny sięgają tylko do pierwszego piętra, bo mieszkańcy jakoś dziwnie zostawiają tam górne części budynków niepomalowane.


West Quoddy! Cel osiągnięty - latarnia nad Atlantykiem.


Gdy schodziliśmy z parkingu na górce ku latarni, powitał nas taki sympatyczny znak 5-1 (to nic, że odnoszący się do ubikacji :)


Latarnia jest bardzo sympatyczna...


...i opatrzona stosowną tablicą (znak 5-2) o swej najwschodniejszej lokalizacji.


Tak się zaś przedstawia cała okolica:


Bardzo mnie zaciekawiło urządzenie nadające sygnał przeciwmgielny - spodziewałabym się jakiejś trąby, jak przy starym gramofonie (najlepiej czarnej), a tu - nie dość, że białe, to jeszcze mało trąbopodobne.


Obejrzawszy latarnię pomyśleliśmy, że fajnie byłoby zejść nad samą wodę. Ponieważ od jakiegoś czasu na skutek treningu przeprowadzonego przez T nie boję się już zadawać pytań całkiem obcym ludziom, zahaczyłam babcie z młodzieżą, wędrujące nadbrzeżną ścieżką. Dowiedzieliśmy się, że jedna z nich całe dzieciństwo spędziła w tej okolicy i że, owszem, schodki są, tylko na dole trzeba zeskoczyć - co i tak jest ulepszeniem, bo za jej czasów zjeżdżało się po prostu po błocie.


Kiedy zeszliśmy i okazało się, że kamienie są całe obrośnięte czymś futrzastym i zdają się wyłazić z wody, nie mogłam przestać myśleć o Langolierach, wymyślonych właśnie przez Stephena Kinga. Nic dziwnego...



Langolierów tak naprawdę jednak nie ma (całe szczęście... nie potrzebuję więcej pożeraczy czasu, wystarczą internet i kurodomostwo), za to są homary. Dla samej siebie sporządziłam na podstawie wikipedii małą infografikę prezentującą różnice między homarami i langustami.


Homary to, rzec można, stanowe pożywienie mieszkańców Maine oraz magnes przyciągający niezliczonych turystów. Oboje jakoś nie przepadamy za takimi skorupiakami - ja nawet przez pewien czas nie byłam w stanie patrzeć na kogoś z chrzęstem spożywającego homary czy nawet krewetki. Przeszkadza mi chyba ilość nóg. Nie zatrzymaliśmy się zatem przy żadnej z knajp proponujących świeże homary, nawet tam, gdzie dla zachęty wystawiono dymiący kocioł na zewnątrz.

Mimo takich niejadków jak my, homarołóstwo w Maine ma się nieźle - kiedy weszliśmy do domku przy latarni, zwiedziliśmy malutkie muzeum, przedstawiające szczegóły łodzi i zwirza...


...oraz klatkę do łapania homarów.


Mnie osobiście o wiele bardziej zaciekawiły eksponaty żarówkowe oraz fakt, że jeden z dziadków-wolontariuszy opiekujących się muzeum zagadał do nas po... rosyjsku :) Kto by pomyślał - w takim miejscu!


DODATEK SPECJALNY - kwestia West Quoddy

Przez całą drogę męczyło mnie następujące pytanie: jeśli istnieje West Quoddy, to czy jest również East Quoddy? I jak to się stało, że WEST Quoddy stało się najwschodniejszym punktem kraju? (Chociaż... nie jest to takie oczywiste, bo istnienie stanu West Virginia nie gwarantuje, że znajdziemy na mapie East Virginię.

Odpowiedziałam sobie, że kraj to nie kontynent i może jest drugie Quoddy, bardziej na wschód, stąd to rozróżnienie. Spodziewałam się go w Kanadzie, na przeciwległym brzegu zatoki, nad którą leży West Quoddy.

I cóż - okazało się, że moje oczekiwania były prawidłowe, ale nie do końca. East Quoddy znajduje się rzeczywiście w Kanadzie, w Nowej Szkocji, ale trochę dalej, nie nad tą zatoką.

W słowniku nie udało mi się wyszperać słowa quoddy, choć spodziewałam się, że będzie to może jakieś wyspecjalizowane określenie geograficzne. Trzeba było myśleć w zupełnie innym kierunku, wracając do pierwotnych mieszkańców tych terenów - ludu Mi'kmak. W ich języku te tereny noszą nazwę Mi'kma'kik, co oznacza gdzie kończy się ląd. Słowo quoddy zostało zapożyczone właśnie od nich - można by je przetłumaczyć na żyzne albo piękne miejsce.

(Więcej próbek ich języka można znaleźć TU.)


I jeszcze wiadomość dla tych, którzy z dzieciństwa bądź młodości pamiętają Anię z Zielonego Wzgórza - otóż znajdujemy się stosunkowo niedaleko (niecałe 500 kilometrów) od Wyspy Księcia Edwarda, na której toczy się akcja książki. Nie wiem, czy kiedyś będziemy bliżej - to naprawdę kawał drogi od Chicago, nieproporcjonalnie wielki do czekających tam atrakcji :)


środa, 25 września 2013

1372. między kuchnią a stołem

..kraftowym stołem, ma się rozumieć.

W kuchni testuje się nowe przepisy i żeby nie było, że jak się coś zakisi na Pintereście, to się już w życiu do tego nie wraca - tam właśnie trzymam nowe znaleziska, aż się sprawdzą i zasłużą na wydrukowanie.

Tak więc, od lewej idąc, mamy ciasteczka migdałowe, burgery z grzybami i serem Asiago oraz marmoladę z piczesów z dodatkiem cytryny i pomarańczy. Bardzo proste to ostatnie, tylko przepis trzeba było zmodyfikować tyle razy, że właściwie nie wiem, czy został użyty.

Wedle oryginału trzeba było bowiem zacząć od podgotowania kawałeczków cytrusów tak, jak są - a to przecież gorzkość nad gorzkości! Pierwszą partię wyciepnęłam, zaczęłam od początku, pracochłonnie usuwając to białe spomiędzy skórki a miąższu.

Następnie trzeba było dołożyć wielką ilość cukru - kto wie, może dla zamaskowania wspomnianej goryczy. Dałam mniej niż jedną trzecią, wszystkim królikom doświadczalnym smakuje.

No i trzeba było dołożyć pektyny, ale smażyłam na tyle długo, że product zgęstniał sam z siebie, więc też pominęłam.

Niniejszym projekt uważam za udany - pierwsza brzoskwiniowa marmolada w życiu :)

Co się zaś tyczy burgerów, to McDonalds zaprzestał sprzedawania buł z mięchem i grzybami, więc trzeba było spróbować w domu. T bardzo dzielnie smażył mięska i nawet mu łopatka nie zadrżała w dłoni, gdy nadeszło utrudnienie w postaci topienia sera (tylko pobrał od tego należny kilkuplasterkowy podatek).


Z kuchni do kraftostołu niedaleko - zaczynają się pojawiać świąteczne drobiazgi, najsampierw bombki. Tu eksperyment polegał na tym, żeby przy pomocy dziurkacza brzegowego wyciupać koroneczkę - i żeby oba brzegi były skoordynowane. Nie taka prosta sprawa, ale chyba można uznać za opanowane.


Kartka też jest, ale nie wiem, czy nie trzeba jej pokolorować jakoś - no bo jakżeż to możliwe, że myszy robią popcorn na zgaszonych świecach??

niedziela, 22 września 2013

1371. znakologia 4 - zrobieni na szaro (i mokro)

Na drugą wycieczkową noc mieliśmy rezerwacje w parku narodowym Acadia, na wybrzeżu Maine. Dotarliśmy tam po niekończącej się jeździe przez małe miasteczka pełne standardowych wakacyjnych atrakcji, a gdy światła cywilizacji znikły, kręta droga w ciemnościach zdawała się już nazbyt długa, sądziliśmy, że coś poszło nie tak. Zatrzymaliśmy się aż, by sprawdzić dane - wszystko okazało się być w porządku, znajdowaliśmy się ze dwie mile od kampingu, tylko nie wyobrażaliśmy sobie, że wyspa mieszcząca park narodowy jest aż tak spora.

Rozłożyliśmy namiot, planując wstanie przed świtem, by zdążyć na cudny wschód słońca z Cadillac Mountain. Niestety - zamysły owe pokrzyżowała pogoda. W nocy spadł deszcz (jak zwykle, słysząc pierwsze krople mieliśmy nadzieję, że to bardzo przelotne opady, ale mimo mentalnego odganiania chmur zwaliła się na nas ulewa, namiot przemókł, rano wybieraliśmy wodę z wnętrza rondelkiem).

Oczywiście pchanie się na górę nie miało sensu, ranek przywitał nas masą chmur i dalszym deszczem. Poniższe zdjęcie to kwintesencja zwiedzania Acadii: mokro, parasole, piękny, choć dość groźnie wyglądający brzeg.


No, ale przecież nie może się obejść bez mapki - tu jesteśmy:


W parku jest kilkanaście kamiennych mostów, każdy inny:


Zatrzymaliśmy się, by obejrzeć jeziora - na początku ścieżki był znak 4-1, wyjaśniający, kto komu ustępuje drogi:


Wspomniany Bubble Pond wygląda czasem tak, ale nas przywitała wersja szara i deszczowa.


Zatrzymaliśmy się na skałach ad rozfalowanym oceanem - nie przypominam sobie, żebym wcześniej była nad morzem przy takiej pogodzie, więc mimo wilgoci było to ciekawe doświadczenie.


Gdzieś w oddali majaczyła wyspa z małą latarenką...


...a na falach plątały się statki, ledwo dostrzegalne w mglistym powietrzu i na ogromnym oceanie.



Ludzi było bardzo niewiele (lubimy, kiedy tak się dzieje :) - jacyś fotografowie przytargali jednak dość poważny sprzęt.


Plaże usłane były pasami wodorostów; z jednej strony trochę nieprzyjemne i oślizłe są te morskie zielska, ale z drugiej - z sentymentem wspominam strony z wczesnoszkolnych książek do biologii, kiedy takie okazy znane mi były tylko z obrazków i przez myśl mi nie przeszło, że kiedyś znajdę się w otoczeniu kilogramów albo nawet ton bąblowatych łodyg.


Zatrzymaliśmy się przy Thunder Hole. Poniższy znak (4-2) wyjaśnia, że chodzi o dziurę w brzegowej skale, wymytą od spodu, w której chlupiąca woda brzmi czasem jak grzmot.



Zjawisko to najlepiej zaobserwować w porze odpływu - my, niestety, znaleźliśmy się tam w niemal szczytowym przypływie, więc posłuchaliśmy jedynie dość zwyczajnego chlupotu. Nic nie huczało ani nie grzmociło.


Mieliśmy za to zabawę z fotografowaniem jak największych rozprysków fal na brzegowych kamieniach :)


Standardowa pocztówka z wybrzeża w Acadii: brązowe skały wjeżdżające do wody, zielonkawe fale wychodzące im naprzeciw.


Na koniec zatrzymaliśmy się na małym parkingu - nie chciało mi się nawet wysiadać z auta i po raz kolejny zanurzać w wilgoci, ale T mnie wywlókł - i dobrze! Po zejściu pokręconymi schodkami (żaden inspektor budowlany by ich nie odebrał...) znaleźliśmy się nad malutką zatoką, na plaży wypełnionej kolorowymi kamieniami.



I wtedy nastąpiła serendypia: fale wbiegające na kamyki spływały z powrotem do zatoki, poruszając część z nich - i wydając cudny, grzechoczący dźwięk!


Piękne to było i zupełnie niespodziewane, jakby nadrobiło za brak wschodu słońca. Trzeba było się jednak zbierać - dotrzeć najpierw do mostu prowadzącego na stały ląd, a potem pruć na wschód, w najdalszy zakątek Stanów Zjednoczonych, w zamglony koniec świata: West Quoddy.

środa, 18 września 2013

1370. znakologia 3 - najgorsza pogoda na świecie?

W kolejnym odcinku wyprawy na Północny Wschód przemieszczamy się dziś nieco ku Atlantykowi, zaliczając nowy stan - New Hampshire. Powitał nas on w pięknej pogodzie następującym znakiem (3-1):


Każdy stan ma swoje motto - powyższe Live Free or Die jest ponoć najbardziej znaną sentencją. Jej autorem jest pewien generał, weteran wojny o niepodległość (zwanej też rewolucją amerykańską). Zaproszono go na święto z okazji rocznicy ważnej bitwy w tejże wojnie, lecz ze względu na kiepski stan zdrowia nie mógł się wybrać na uroczystości; wysłał jednak toast zawierający tę sentencję.

(Na marginesie - wojna o niepodległość to czas, kiedy 13 pierwszych kolonii postanowiło uniezależnić się od Wielkiej Brytanii; w jej trakcie, 4 lipca 1776 roku ogłoszono Deklarację Niepodległości. W walce brały udział znane nam, mocno opomnikowane postacie, takie jak Tadeusz Kościuszko i Kazimierz Pułaski.)

Uff, po małym wstępie historycznym spoglądamy na mapę z główną atrakcją NH Górą Waszyngtona:


W drodze do początku drogi na szczyt skorzystaliśmy z leśnego skróciku o dość wątpliwej nawierzchni i niewyraźnym oznakowaniu. Udało nam się jednak znaleźć początek krótkiego szlaku prowadzącego do potrójnych wodospadów (znak 3-2):


Szlak był krótki, ale okazał się dość intensywny. Wiódł przez cudny, zielony las, pełen omszałych kamulców i wielkich odłamów skał. Wspinaliśmy się po wilgotnej glebie i podstępnie śliskich szpilkach, w przyjemnym chłodzie i przy akompaniamencie potoku przepychającego się między kamieniami.


Piękne to było, choć wymagało trzymania się pazdurami korzeni i gałęzi; zupełnie nie mam pojęcia, jak przeprawiła się tamtędy napotkana para, taszcząca w nosidełku na plecach malutkie dziecko. To jedyni ludzie, jakich tam napotkaliśmy - miejsce to jest ponoć mało znane i dlatego daje możliwość obejrzenia natury w takim stanie, w jakim była dawniej.


Skrócik doprowadził nas następnie do głównej drogi, a ta - do początku wspinaczki (samochodowej, w końcu jesteśmy w Ameryce :D) na Górę Waszyngtona, jeden ze szczytów w Paśmie Prezydenckim, gdzie kolejne wzniesienia nazywano wedle następujących po sobie prezydentów.

Góra ta jest sama w sobie dość ciekawa. Wysokość nie jest może jakaś piorunująca - niecałe dwa kilometry - ale szczyt znajduje się w miejscu, gdzie spotykają się fronty z Kanady, z Północnego Zachodu i znad Atlantyku. Z tej przyczyny pogoda jest tam niesamowicie zmienna i mało sprzyjająca.

Mieliśmy swego rodzaju pecha, bo towarzyszyły nam jedynie pędzące chmury - chyba jeszcze nigdy w życiu nie miałam chmur na wyciągnięcie ręki! Nie było wielkiego wiatru - a przez średnio 110 dni na rok wieje tam z prędkością przekraczającą huragan. Nie było ulewy ani nawet deszczu - a opady roczne wynoszą dwa i pół metra. Śniegu spada średnio koło ośmiu metrów, choc był i rekordowy rok z czternastoma metrami.

W centrum dla zwiedzających na szczycie góry można obejrzeć żartobliwy filmic Breakfast of the Champions - drobny fragmencik poniżej:


W budce na początku ośmiomilowej drogi prowadzącej na szczyt uiściliśmy opłatę i pobraliśmy materiały, łącznie z cedeczkiem o drodze i instrukcjami, jak jeździć po stromiznach.

Krajobrazy były piękne.


Potem wyspindraliśmy się wysoko, do chmur...


...ale motocykle są wszędzie!


W przeciwieństwie do drzew - bliżej wierzchołka zrobiło się pustawo.


Na samą górę trzeba było jeszcze wyleźć po schodach, przy których stał znak 3-3:


Samochód zostawiliśmy na parkingu nad... no właśnie, nie wiadomo nad czym. Bo nie widać niczego.


Na górze znajduje się obserwatorium i gromada rozmaitych masztów, których cel nie jest mi znany.


Mam nawet zdjęcie z jednym z nich - zawsze chciałam mieć zdjęcie z masztem :)


Zrobiliśmy sobie też zdjęcia z tablicą (znak 3-4) o rekordowym wietrze - 372 km/h.



Na powyższych fotkach widać też, że jeden z budynków przyczepiony jest do gruntu łańcuchami. Są też i inne techniki - na przykład obstawienie domku kamulcami.

 
A tak jest ogólnie na szczycie: 
 

Na Górę Waszyngtona można też wyjechać kolejką (tonącą po chwili w białej plamie, bardzo podejrzane). Poniższe zdjęcie to eksperyment z ustawieniem do robienia miniatur, dlatego troche dziwnie wygląda :)


W centrum dla zwiedzających znaleźliśmy też tablicę (znak 3-5) wyjaśniającą tytułową najgorszą pogodę na świecie:

 
No i potem zostało jeszcze tylko zjechanie, chwilami mrożące krew w żyłach (jakoś chmury zawsze się chytrze odsuwały, kiedy można było zobaczyć przepaść obok wąskiej drogi; barierki, jeśli istnieją, to są niewidzialne.)
 


 
Uff, koniec postu - i tak trzy dni go pisałam :) W następnym odcinku kolejny stan - Maine!