Rozłożyliśmy namiot, planując wstanie przed świtem, by zdążyć na cudny wschód słońca z Cadillac Mountain. Niestety - zamysły owe pokrzyżowała pogoda. W nocy spadł deszcz (jak zwykle, słysząc pierwsze krople mieliśmy nadzieję, że to bardzo przelotne opady, ale mimo mentalnego odganiania chmur zwaliła się na nas ulewa, namiot przemókł, rano wybieraliśmy wodę z wnętrza rondelkiem).
Oczywiście pchanie się na górę nie miało sensu, ranek przywitał nas masą chmur i dalszym deszczem. Poniższe zdjęcie to kwintesencja zwiedzania Acadii: mokro, parasole, piękny, choć dość groźnie wyglądający brzeg.
No, ale przecież nie może się obejść bez mapki - tu jesteśmy:
W parku jest kilkanaście kamiennych mostów, każdy inny:
Zatrzymaliśmy się, by obejrzeć jeziora - na początku ścieżki był znak 4-1, wyjaśniający, kto komu ustępuje drogi:
Wspomniany Bubble Pond wygląda czasem tak, ale nas przywitała wersja szara i deszczowa.
Zatrzymaliśmy się na skałach ad rozfalowanym oceanem - nie przypominam sobie, żebym wcześniej była nad morzem przy takiej pogodzie, więc mimo wilgoci było to ciekawe doświadczenie.
Gdzieś w oddali majaczyła wyspa z małą latarenką...
...a na falach plątały się statki, ledwo dostrzegalne w mglistym powietrzu i na ogromnym oceanie.
Ludzi było bardzo niewiele (lubimy, kiedy tak się dzieje :) - jacyś fotografowie przytargali jednak dość poważny sprzęt.
Plaże usłane były pasami wodorostów; z jednej strony trochę nieprzyjemne i oślizłe są te morskie zielska, ale z drugiej - z sentymentem wspominam strony z wczesnoszkolnych książek do biologii, kiedy takie okazy znane mi były tylko z obrazków i przez myśl mi nie przeszło, że kiedyś znajdę się w otoczeniu kilogramów albo nawet ton bąblowatych łodyg.
Zatrzymaliśmy się przy Thunder Hole. Poniższy znak (4-2) wyjaśnia, że chodzi o dziurę w brzegowej skale, wymytą od spodu, w której chlupiąca woda brzmi czasem jak grzmot.
Zjawisko to najlepiej zaobserwować w porze odpływu - my, niestety, znaleźliśmy się tam w niemal szczytowym przypływie, więc posłuchaliśmy jedynie dość zwyczajnego chlupotu. Nic nie huczało ani nie grzmociło.
Mieliśmy za to zabawę z fotografowaniem jak największych rozprysków fal na brzegowych kamieniach :)
Standardowa pocztówka z wybrzeża w Acadii: brązowe skały wjeżdżające do wody, zielonkawe fale wychodzące im naprzeciw.
Na koniec zatrzymaliśmy się na małym parkingu - nie chciało mi się nawet wysiadać z auta i po raz kolejny zanurzać w wilgoci, ale T mnie wywlókł - i dobrze! Po zejściu pokręconymi schodkami (żaden inspektor budowlany by ich nie odebrał...) znaleźliśmy się nad malutką zatoką, na plaży wypełnionej kolorowymi kamieniami.
I wtedy nastąpiła serendypia: fale wbiegające na kamyki spływały z powrotem do zatoki, poruszając część z nich - i wydając cudny, grzechoczący dźwięk!
Piękne to było i zupełnie niespodziewane, jakby nadrobiło za brak wschodu słońca. Trzeba było się jednak zbierać - dotrzeć najpierw do mostu prowadzącego na stały ląd, a potem pruć na wschód, w najdalszy zakątek Stanów Zjednoczonych, w zamglony koniec świata: West Quoddy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz