niedziela, 22 września 2013

1371. znakologia 4 - zrobieni na szaro (i mokro)

Na drugą wycieczkową noc mieliśmy rezerwacje w parku narodowym Acadia, na wybrzeżu Maine. Dotarliśmy tam po niekończącej się jeździe przez małe miasteczka pełne standardowych wakacyjnych atrakcji, a gdy światła cywilizacji znikły, kręta droga w ciemnościach zdawała się już nazbyt długa, sądziliśmy, że coś poszło nie tak. Zatrzymaliśmy się aż, by sprawdzić dane - wszystko okazało się być w porządku, znajdowaliśmy się ze dwie mile od kampingu, tylko nie wyobrażaliśmy sobie, że wyspa mieszcząca park narodowy jest aż tak spora.

Rozłożyliśmy namiot, planując wstanie przed świtem, by zdążyć na cudny wschód słońca z Cadillac Mountain. Niestety - zamysły owe pokrzyżowała pogoda. W nocy spadł deszcz (jak zwykle, słysząc pierwsze krople mieliśmy nadzieję, że to bardzo przelotne opady, ale mimo mentalnego odganiania chmur zwaliła się na nas ulewa, namiot przemókł, rano wybieraliśmy wodę z wnętrza rondelkiem).

Oczywiście pchanie się na górę nie miało sensu, ranek przywitał nas masą chmur i dalszym deszczem. Poniższe zdjęcie to kwintesencja zwiedzania Acadii: mokro, parasole, piękny, choć dość groźnie wyglądający brzeg.


No, ale przecież nie może się obejść bez mapki - tu jesteśmy:


W parku jest kilkanaście kamiennych mostów, każdy inny:


Zatrzymaliśmy się, by obejrzeć jeziora - na początku ścieżki był znak 4-1, wyjaśniający, kto komu ustępuje drogi:


Wspomniany Bubble Pond wygląda czasem tak, ale nas przywitała wersja szara i deszczowa.


Zatrzymaliśmy się na skałach ad rozfalowanym oceanem - nie przypominam sobie, żebym wcześniej była nad morzem przy takiej pogodzie, więc mimo wilgoci było to ciekawe doświadczenie.


Gdzieś w oddali majaczyła wyspa z małą latarenką...


...a na falach plątały się statki, ledwo dostrzegalne w mglistym powietrzu i na ogromnym oceanie.



Ludzi było bardzo niewiele (lubimy, kiedy tak się dzieje :) - jacyś fotografowie przytargali jednak dość poważny sprzęt.


Plaże usłane były pasami wodorostów; z jednej strony trochę nieprzyjemne i oślizłe są te morskie zielska, ale z drugiej - z sentymentem wspominam strony z wczesnoszkolnych książek do biologii, kiedy takie okazy znane mi były tylko z obrazków i przez myśl mi nie przeszło, że kiedyś znajdę się w otoczeniu kilogramów albo nawet ton bąblowatych łodyg.


Zatrzymaliśmy się przy Thunder Hole. Poniższy znak (4-2) wyjaśnia, że chodzi o dziurę w brzegowej skale, wymytą od spodu, w której chlupiąca woda brzmi czasem jak grzmot.



Zjawisko to najlepiej zaobserwować w porze odpływu - my, niestety, znaleźliśmy się tam w niemal szczytowym przypływie, więc posłuchaliśmy jedynie dość zwyczajnego chlupotu. Nic nie huczało ani nie grzmociło.


Mieliśmy za to zabawę z fotografowaniem jak największych rozprysków fal na brzegowych kamieniach :)


Standardowa pocztówka z wybrzeża w Acadii: brązowe skały wjeżdżające do wody, zielonkawe fale wychodzące im naprzeciw.


Na koniec zatrzymaliśmy się na małym parkingu - nie chciało mi się nawet wysiadać z auta i po raz kolejny zanurzać w wilgoci, ale T mnie wywlókł - i dobrze! Po zejściu pokręconymi schodkami (żaden inspektor budowlany by ich nie odebrał...) znaleźliśmy się nad malutką zatoką, na plaży wypełnionej kolorowymi kamieniami.



I wtedy nastąpiła serendypia: fale wbiegające na kamyki spływały z powrotem do zatoki, poruszając część z nich - i wydając cudny, grzechoczący dźwięk!


Piękne to było i zupełnie niespodziewane, jakby nadrobiło za brak wschodu słońca. Trzeba było się jednak zbierać - dotrzeć najpierw do mostu prowadzącego na stały ląd, a potem pruć na wschód, w najdalszy zakątek Stanów Zjednoczonych, w zamglony koniec świata: West Quoddy.

Brak komentarzy: