czwartek, 26 września 2013

1373. znakologia 5 - mi'kma'kik, czyli gdzie kończy się ląd

Jedziemy dziś dalej w kierunku wschodnim, najdalej, jak się tylko da bez skorzystania z paszportu. Nie żeby paszporty stanowiły jakikolwiek problem - mamy je przy sobie, bo przecież wcześniej przebijaliśmy się przez Kanadę.

Najwschodniejszy punkt Stanów Zjednoczonych to cypelek w stanie Maine, oddzielony od cywilizowanego świata lasami, łąkami, wzgórzami... i mglistością. Nie taką przeszkadzającą w przemieszczaniu się drogą, tylko wychylającą się tajemniczo spośród drzew i nie-wiadomo-co ukrywającą.

GPS dostawał chwilami rozstroju nerwowego, choć nie było na tych terenach ani mnóstwa dróg, które mogłyby namieszać w jego elektronicznym rozumku, ani niebotycznych czy lustrzanych budowli zniekształcających sygnał satelitarny, ani też nie jesteśmy gdzieś pod biegunem, żeby przeszkadzały sprawy magnetyczne.

A tu - wysłał nas ów GPS na kompletnie bezsensowną boczną drogę, w zasadzie równoległą do głównej. Upierał się przy tym tak stanowczo, że naprawdę się baliśmy zabłądzenia, jeśli go nie posłuchamy, albo jakiejś innej zemsty.

W Maine mieszka znany autor straszycielskich powieści - Stephen King. Pomyśleliśmy sobie, że jeśli się żyje w takiej okolicy, to nic dziwnego, że wychodzą spod pióra (czy też klawiatury) dreszczowce. I deszczowce, bo prawie cały czas coś z nieba kapie, albo przynajmniej wisi w powietrzu.

Jechaliśmy i jechali przez te pustki, aż dotarliśmy na takie zabipie, gdzie nawet drabiny sięgają tylko do pierwszego piętra, bo mieszkańcy jakoś dziwnie zostawiają tam górne części budynków niepomalowane.


West Quoddy! Cel osiągnięty - latarnia nad Atlantykiem.


Gdy schodziliśmy z parkingu na górce ku latarni, powitał nas taki sympatyczny znak 5-1 (to nic, że odnoszący się do ubikacji :)


Latarnia jest bardzo sympatyczna...


...i opatrzona stosowną tablicą (znak 5-2) o swej najwschodniejszej lokalizacji.


Tak się zaś przedstawia cała okolica:


Bardzo mnie zaciekawiło urządzenie nadające sygnał przeciwmgielny - spodziewałabym się jakiejś trąby, jak przy starym gramofonie (najlepiej czarnej), a tu - nie dość, że białe, to jeszcze mało trąbopodobne.


Obejrzawszy latarnię pomyśleliśmy, że fajnie byłoby zejść nad samą wodę. Ponieważ od jakiegoś czasu na skutek treningu przeprowadzonego przez T nie boję się już zadawać pytań całkiem obcym ludziom, zahaczyłam babcie z młodzieżą, wędrujące nadbrzeżną ścieżką. Dowiedzieliśmy się, że jedna z nich całe dzieciństwo spędziła w tej okolicy i że, owszem, schodki są, tylko na dole trzeba zeskoczyć - co i tak jest ulepszeniem, bo za jej czasów zjeżdżało się po prostu po błocie.


Kiedy zeszliśmy i okazało się, że kamienie są całe obrośnięte czymś futrzastym i zdają się wyłazić z wody, nie mogłam przestać myśleć o Langolierach, wymyślonych właśnie przez Stephena Kinga. Nic dziwnego...



Langolierów tak naprawdę jednak nie ma (całe szczęście... nie potrzebuję więcej pożeraczy czasu, wystarczą internet i kurodomostwo), za to są homary. Dla samej siebie sporządziłam na podstawie wikipedii małą infografikę prezentującą różnice między homarami i langustami.


Homary to, rzec można, stanowe pożywienie mieszkańców Maine oraz magnes przyciągający niezliczonych turystów. Oboje jakoś nie przepadamy za takimi skorupiakami - ja nawet przez pewien czas nie byłam w stanie patrzeć na kogoś z chrzęstem spożywającego homary czy nawet krewetki. Przeszkadza mi chyba ilość nóg. Nie zatrzymaliśmy się zatem przy żadnej z knajp proponujących świeże homary, nawet tam, gdzie dla zachęty wystawiono dymiący kocioł na zewnątrz.

Mimo takich niejadków jak my, homarołóstwo w Maine ma się nieźle - kiedy weszliśmy do domku przy latarni, zwiedziliśmy malutkie muzeum, przedstawiające szczegóły łodzi i zwirza...


...oraz klatkę do łapania homarów.


Mnie osobiście o wiele bardziej zaciekawiły eksponaty żarówkowe oraz fakt, że jeden z dziadków-wolontariuszy opiekujących się muzeum zagadał do nas po... rosyjsku :) Kto by pomyślał - w takim miejscu!


DODATEK SPECJALNY - kwestia West Quoddy

Przez całą drogę męczyło mnie następujące pytanie: jeśli istnieje West Quoddy, to czy jest również East Quoddy? I jak to się stało, że WEST Quoddy stało się najwschodniejszym punktem kraju? (Chociaż... nie jest to takie oczywiste, bo istnienie stanu West Virginia nie gwarantuje, że znajdziemy na mapie East Virginię.

Odpowiedziałam sobie, że kraj to nie kontynent i może jest drugie Quoddy, bardziej na wschód, stąd to rozróżnienie. Spodziewałam się go w Kanadzie, na przeciwległym brzegu zatoki, nad którą leży West Quoddy.

I cóż - okazało się, że moje oczekiwania były prawidłowe, ale nie do końca. East Quoddy znajduje się rzeczywiście w Kanadzie, w Nowej Szkocji, ale trochę dalej, nie nad tą zatoką.

W słowniku nie udało mi się wyszperać słowa quoddy, choć spodziewałam się, że będzie to może jakieś wyspecjalizowane określenie geograficzne. Trzeba było myśleć w zupełnie innym kierunku, wracając do pierwotnych mieszkańców tych terenów - ludu Mi'kmak. W ich języku te tereny noszą nazwę Mi'kma'kik, co oznacza gdzie kończy się ląd. Słowo quoddy zostało zapożyczone właśnie od nich - można by je przetłumaczyć na żyzne albo piękne miejsce.

(Więcej próbek ich języka można znaleźć TU.)


I jeszcze wiadomość dla tych, którzy z dzieciństwa bądź młodości pamiętają Anię z Zielonego Wzgórza - otóż znajdujemy się stosunkowo niedaleko (niecałe 500 kilometrów) od Wyspy Księcia Edwarda, na której toczy się akcja książki. Nie wiem, czy kiedyś będziemy bliżej - to naprawdę kawał drogi od Chicago, nieproporcjonalnie wielki do czekających tam atrakcji :)


Brak komentarzy: