niedziela, 24 kwietnia 2011
czwartek, 21 kwietnia 2011
932. tuż przed wyprawą
Wieczorem wyjeżdżamy dziś na wyprawę teksańsko-nowomeksycką; pierwszy długi etap to skok do Dodge City - 14 godzin, około 1300 km. Wsiadamy na hajłej numer 88, który łączy się z 80, pierwszy zakręt w Des Moines w Iowa za 500 km (na autostradę 35), następny w Kansas City za kolejne 300 - i potem trzeba będzie zacząć patrzeć na mapę :)
Gdzieś się będzie po drodze spało, bo oczywiście nie da się przejechać aż tyle nocą, za jednym zamachem, kiedy nic się nie dzieje.
Atrakcji oczywiście powinno być mnóstwo, ale najbardziej czekam na trzy. Pierwsza z nich to miasteczko Taos w Nowym Meksyku, gdzie zwiedza się wioskę zamieszkałą nieprzerwanie od około tysiąca lat, zbudowaną z adobe, czyli mieszaniny gliny chyba ze słomą i czymś tam jeszcze. Spodziewam się cudnych zaułków, adobowego brązu zmieszanego z turkusem, bo z obrazków wynika, że lubią tam różne rzeczy malować na turkusowo (turkus jest zresztą kamieniem stanowym Nowego Meksyku).
Druga wielka atrakcja to Białe Piaski, również w NM - unikatowe miejsce, ogromny teren zasypany bielusieńkim mielonym gipsem. Będziemy się starać zdążyć na zachód słońca, który ponoć jest tam zupełnie nieziemski, a potem nastawiamy się na spanie w postaci backcountry camping - czyli taszczymy graty na własnym grzbiecie około kilometra w głąb tej pustyni i tam rozbijamy namiot (z nadzieją na widoki nocne w świetle księżyca z kolei).
No i trzecia wielka atrakcja, pod którą kupiliśmy wspomniany wcześniej kajak - kanion Santa Elena w parku narodowym Big Bend. Przymierzamy się do płynięcia po Rio Grande na granicy z Meksykiem - albo przynajmniej do brodzenia po wodzie i ciągnięcia rzeczonego kajaka na sznurku, bo susza tam ponoć wielka i poziom wody wyjątkowo niski :)
Póki co, czeka mnie jeszcze jakieś 8 godzin strrrrrresu przedwyjazdowego, a potem lecę do domciu, szybki prysznic, jakieś papu i ziuuuuuuu! Jeśli będą niteczki, to może nawet uda się przesłać jakiś mini-raport z trasy, bo laptopów żadnych nie bierzemy.
The World is a book, and those who do not travel read only a page. ~St. Augustine
Świat jest jak księga; ci, którzy nie podróżują, czytają tylko jedną stronę. ~św. Augustyn
poniedziałek, 11 kwietnia 2011
931. kajakśmy sobie sprowadzili
Na nadchodzącą wyprawę nabyliśmy kajak z oprzyrządowaniem. Nie od początku mieliśmy taki zamiar, ale kiedy oficjalni przewoźnicy zaśpiewali $300 za przeciągnięcie nas po podeschniętej, a zatem raczej bezpiecznej Rio Grande, T zaczął grzebać w internecie i okazało się, że sprzęt wyjdzie o jakieś 30% taniej no i oczywiście będziemy go mieć, w odróżnieniu od korzystania z usługi, podczas której kasa idzie w powietrze i w widoki.
Zadzwoniłam nawet to parku narodowego Big Bend, coby się rozdowiedzieć szczegółowo, jakie są reguły i ewentualne dodatkowe koszty – okazało się, że całkiem to wszystko przystępnie wygląda, a pozwolenie na korzystanie z rzeki w ogóle jest darmowe, ale pewnie w ten sposób rachują pod wieczór, czy wszyscy wrócili. W końcu to dzicz nad dzicze.
Na razie kajak pływa wśród foteli i roślin doniczkowych, a kot w ogóle uciekł i gdzieś się skrył.
A z całkiem innej beczki – byliśmy dziś w bibliotece wypożyczyć książki na teraz i na wycieczkę (mamy też zapasik książkowych empetrójek na długie godziny, jakie przyjdzie nam przesiedzieć w pojeździe). Pokarało mnie chyba za przerost ambicji, bo pożyczyłam sobie książkę po hiszpańsku, z czerrrrrwonymi usty na okładce, sądząc, że to romansidło jakieś będzie, a romansidła bywają łatwe. Trzeba było jednak rzucić okiem do środka, bo pierwsze zdanie zaczyna się od „Cuando el vampiro entró en el bar...”, a ja prędzej zabrałabym się za dwunastotomową historię Kanady, niż za książkę o wampierzach. Trudno. I tak całej nie przeczytam, przebrnę pewnie przez parę stroniczek i pójdzie z powrotem do biblioteki.
środa, 6 kwietnia 2011
930. kot w pasztecie | cat in pâté
Pudełko po pasztecie zostało przechwycone, wypucowane, zaopatrzone w embossowanego na gorąco kitka, a następnie pogessowane, żeby chwyciła się go farba. Pewnie alkoholowe tusze by też zadziałały, ale nie posiadam. Za to akwarelki i farbki H2O potraktowałam ulubionymi ostatnio Perfect Pearls, dodałam kudłatą włóczkę i koraliki - i powstała taka oto stronka w art journalu, bardzo kolorowa i uzupełniona jeszcze kilkoma złotymi myślami o kotach.
Today's post will be bilingual, because I wanted to mention the inspiration I found on Patty Szymkowicz's blog. A few days ago I came across an altered tin there, looks like a home for some small fishes. We were having a Polish pâté at home, whose container is not a "real" metal tin, but thick aluminum foil - close enough, and easier to smash.
I intercepted the tin on its way to the trashcan, cleaned it, decorated with a heat-embossed kitty image and smashed. Then I gessoed it so that the paint would stick to the surface - alcohol inks would probably work nicely as well, but since I don't have them (yet), I needed a work-around. Then some watercolors, H2Os, Perfect Pearls for extra shine, fuzzy yarn and some beads - and here is the resulting art journal page!
A tak puszeczka wyglądała przed:
And this is the before look of the tin:
wtorek, 5 kwietnia 2011
929. plecionki, czyli love and money looms
Zmotywowało mnie to do wygrzebania krosienka, jakie dostałam od kogoś w prezencie chyba z dekadę temu. Uplątałam na nim, w miarę zgodnie z instrukcjami, poniższą serwetkę. Nie jest to szczyt doskonałości, ale jak na pierwszy raz przynajmniej wierzchnia strona nadaje się do pokazania.
Krosienko zaś wygląda tak, zrobione jest z twardego plastiku:
Do krosna dołączona jest też broszurka z instrukcjami - jak widać, mamy w tym eksponacie do czynienia z czasami kilkadziesiąt lat temu:
Proces zaczyna się od naciagnięcia włóczki na kołki, co jest bardzo proste:
Potem zaczynają się schody, czyli przewiązywanie skrzyżowań. Ciągnęło się to w nieskończoność i stąd też wzięła się niedoskonałość spodniej części mojej pracy, bo nie posiadam widocznego na rysunku czółenka, tylko przepychałam włóczkę palcami i szydełkiem. Na koniec dzieło ściąga się z kołeczków, przecina powstałe pętelki i mamy serwetkę.
Nie udało mi się wyszperać wiele na temat historii tych krosien (swoją drogą to ciekawe zestawienie: love and money :D), ale wygląda na to, że można było je sprzedawać podobnie jak teraz garnki Zeptera i zarabiać na tym pieniądze, choć chyba niewielkie, nawet jak na lata siedemdziesiąte.
A najfajniejsze w tym wszystkim jest to, że Marceli posiada w Polsce serwetki najwyraźniej zrobione tą właśnie metodą! Wygląda na to, że powstały z niezniszczalnej włóczki (wiskoza?), bo mam wrażenie, że istniały u niej prawie od zawsze :)
I to by było na tyle, jeśli chodzi o wycieczkę do plecionkowego muzeum. Zapraszam do zajrzenia na craftypantkowy blog, dziewczyny zrobiły bardzo ciekawe naszyjniki!
piątek, 1 kwietnia 2011
928. na pierwszego kwietnia
...ale za to jaka zieleń!
W kwestii zieleni - nie zamierzałam już tworzyć więcej kartek wielkanocnych, ale nawinęła się ta kwiecista bibułka, no i się wysklejała taka karteczka oraz dwie podobne:
Wczorajszy lunchtime collage z tego, co pod ręką: jak zwykle, zdjęcia z magazynów, dodatkowe ozdóbki z niebieskiego wnętrza koperty i żółtej, słonecznie żółtej serwetki papierowej, która nie zabrudziła się ani trochę ciastkiem, które na niej dostałam.
A skoro się już góry napatoczyły, to z pewną nieśmiałością, żeby nie zapeszyć... wyjątkowo ładny filmik z parku narodowego Big Bend, który ma być punktem kulminacyjnym nadchodzącej wyprawy. Dzwoniłam dziś "do kanionu", czyli do firmy organizującej spływy kanionem Santa Elena po rzece Rio Grande - woda niska, ale trzeba jeszcze zadzwonić bliżej terminu, może się polepszy. To znaczy pływają tak czy siak, ale chyba ciut krócej.
No i jak pani powiedziała, że lepiej spać na kampingu w górach, bo tam chłodniej, a inaczej będziemy się smażyć - trudno mi sobie to wyobrazić, smażenie się pod koniec kwietnia :) Ale może dociągać i do stówy. Nic dziwnego, że ognisk się nie pali, pewnie wszystko suche jak pieprz.