Craftypantki zajmują się w kwietniu plątaniem sznurków i wszelakich inszych włókien - można je kupić, można sobie samemu zrobić i kwalifikuje się wszystko, z czego dałoby się szydełkować bądź drutować - ale przewrotnie nie należy korzystać w pracach ani z szydełka, ani z drutów :)
Zmotywowało mnie to do wygrzebania krosienka, jakie dostałam od kogoś w prezencie chyba z dekadę temu. Uplątałam na nim, w miarę zgodnie z instrukcjami, poniższą serwetkę. Nie jest to szczyt doskonałości, ale jak na pierwszy raz przynajmniej wierzchnia strona nadaje się do pokazania.
Krosienko zaś wygląda tak, zrobione jest z twardego plastiku:
Do krosna dołączona jest też broszurka z instrukcjami - jak widać, mamy w tym eksponacie do czynienia z czasami kilkadziesiąt lat temu:
Proces zaczyna się od naciagnięcia włóczki na kołki, co jest bardzo proste:
Potem zaczynają się schody, czyli przewiązywanie skrzyżowań. Ciągnęło się to w nieskończoność i stąd też wzięła się niedoskonałość spodniej części mojej pracy, bo nie posiadam widocznego na rysunku czółenka, tylko przepychałam włóczkę palcami i szydełkiem. Na koniec dzieło ściąga się z kołeczków, przecina powstałe pętelki i mamy serwetkę.
Nie udało mi się wyszperać wiele na temat historii tych krosien (swoją drogą to ciekawe zestawienie: love and money :D), ale wygląda na to, że można było je sprzedawać podobnie jak teraz garnki Zeptera i zarabiać na tym pieniądze, choć chyba niewielkie, nawet jak na lata siedemdziesiąte.
A najfajniejsze w tym wszystkim jest to, że Marceli posiada w Polsce serwetki najwyraźniej zrobione tą właśnie metodą! Wygląda na to, że powstały z niezniszczalnej włóczki (wiskoza?), bo mam wrażenie, że istniały u niej prawie od zawsze :)
I to by było na tyle, jeśli chodzi o wycieczkę do plecionkowego muzeum. Zapraszam do zajrzenia na craftypantkowy blog, dziewczyny zrobiły bardzo ciekawe naszyjniki!
1 komentarz:
Prawdziwie wykopaliskowy craft:-) Polska serwetka wydaje mi się być zrobiona z włóczki, którą się nazywało chyba stylonową- w podstawówce robiliśmy z niej gobeliny. Przeciągało się ją przez oprawkę od długopisu lub mazaka, przypalało końcówkę nad świecą (topiła się i śmierdziała niemożliwie) i szybko przyciskało do sztywnej kanwy albo grubego surowego płótna z naszkicowanym wzorem, przycinało na odpowiednią długość- i tak raz przy razie. Powstawało coś w rodzaju kudłatego dywanika:-)
Prześlij komentarz