piątek, 27 lipca 2007

Fotoblogasek z dodatkiem muzyczno-okulistycznym

Ale przygoda!
Pojechałyśmy wczoraj z R do hinduskiej świątyni jakieś 20 minut stąd. Cel był taki, żeby obejrzeć zewnętrze dwóch gęsto rzeżbionych budynków, białego (mandir właściwy, czyli świątynia) oraz brązowego (zdaje się, że centrum kulturalne), wejść do środka, trzasnąć kilka zdjęć.
A tu okazało się, że trafiłyśmy na jakieś święto, bo cały dzień trwał post, a w mandirze – akurat kiedy przyszłyśmy – otwarto szafy ze złocisto-kolorowymi bóstwami. Śpiewne dźwięki słychać już było, kiedy wędrowałyśmy podziemnym przejściem do mandiru (bez obuwia, bo zostawia się je w przegródkach przy wejściu przez brązowy budynek, osobno kobiety, osobno mężczyźni.) Pognałyśmy zatem, żeby zobaczyć, co tam robią i w sumie chciałyśmy tylko zajrzeć pobieżnie, ale natychmiast usadzono nas na wyglańcowanej posadzce wśród całego stada Hindusek w przekolorowych sari. Otwarto właśnie wspomniane wyżej szafy, a wśród bogato rzeźbionych kolumn i sufitów brzmiały śpiewy i klaskania. Niesamowite wrażenie – z jednej strony miewam czasem obawy w takich okolicznościach, że każą robić coś dziwnego, a nie przystającego do mojej religii – ale z drugiej gna mnie ciekawość i jakiś jednak szacunek dla ludzi religijnych.
Po kilku pieśniach zaczęto chodzić z tacą, na której tkwiła cienka świeczka. Dawało się na tę tacę pieniądze (nic w tym dziwnego), ale zarazem pobierało się ze świecy „moc”, którą następnie wcierało się we włosy, sobi i ewentualnie towarzyszącemu potomstwu. Nie skorzystałyśmy.
Potem wyszłyśmy na zewnątrz i połaziłyśmy jeszcze po okolicy, nadal pod wrażeniem śpiewów i kadzidełek. Jest to przedziwne miejsce – na standardowych przedmieściach można wpaść na chwilę w kawałek zupełnie innego świata.
PS. Wewnątrz zdjęć się nie robi – zamieszczam zatem zakupione w ichnim sklepiku pocztówki.
To pierwsze zdjęcie ma trochę nieziemskie kolory, ale tak właśnie proponował PhotoShop... i niech mu będzie, bo miejsce było ODMIENNE.

W fontannach płynie barwiona na turkusowo woda.

Wifdok mandiru z boku.

Szczegóły rzeźbione na ścianie.

Kopuła w mandirze - trudno powiedzieć, co jest wklęsłe, a co wypukłe.

Perspektywa między kolumnami w świątyni i jedno z bóstw.

Wnętrze budynku brązowego - rzeźbienia w drzewie tekowym.

Uff, jesteśmy na zewnątrz - mogę robić zdjęcia wszystkiego!

Prawda, że jest tu inaczej?

Szczegół postaci przy fontannie.

Bye, Bye, Neon
Wysłałam zgłoszenie do organizacji charytatywnej, żeby sobie przyjechali zabrać neonkę. Chlip! Łzy miałam w oczach, wypełniając formularz, ale trudno. To “tylko” sterta metalu i szkła. Pierwsza sterta w moim życiu… kobalta już lubię, wiadomo, ale jak przyjadą zabrać neona, to może się nie odejść bez chlipnięcia.
Przy okazji doznałam zaskoczenia językowego, bo po zapodaniu formularza wyskoczyło mi takie coś:
A tower will contact you within 72 hours to pick up your car.
Myślę sobie: co za wieża będzie do mnie dzwoniła I po co? Jakąś wieżę mają, jak na lotnisku, czy jak? Żeby widzieć całą okolicę? A to przecież chodzi o tower, czyli instytucja holująca, od tow / tow away!
Nowe oczki
Chciałam sobie zamówić nowe kontakty, żeby podczas wielkiej wyprawy do „piekła” móc nosić okulary słoneczne. A tu zonk – trzeba podać informację o swoim okuliście, żeby ten mógł potwierdzić stan ślipiów. Takoż i musiałam sobie wtrymiga zaklepać wizytę – na dzisiaj na czternastą – u okolicznego okologa, gdzie można również zakupić soczewki. Są one jednak droższe, niż przez internet, ale może uzyskam jakąś zniżkęz ubezpieczenia. Co mnie zmusiło do szybkiej wizyty w domu celem pobrania karty ubezpieczeniowej, z nadzieją, że R siedzi w chałupie, a nie wędruje po okolicy, jako to ma w zwyczaju, bo dałam jej moje klucze do mieszkania. A skontaktować się nie mogłam, bo komórka dziś jest ze mną. Wszystko się jednak jak do tej pory udało – może zniżka będzie!
Miuzik
Przyniosłysmy z R stosik płyt z biblioteki. Chłopaki wzięły sobie do auta muzykę indiańską, a my słuchamy pięknej dwu-płyty „Music of a People” – utwory związane z Żydami. Jest Exodus, i Bubliczki, i Hatikva, i Szalom alejchem, i Sun Rise, Sun Set, a wszystko w pięknym wykonaniu Londyńskiej Orkiestry Festiwalowej i chóru.
Oprócz tego mamy też płytkę z muzyką z wpływami chińskimi – 12 dziewczątek gra na chińskich instrumentach, wykonując utwory tradycyjne oraz „zachodnie”.
No i jeszcze te hinduskie śpiewy wczoraj w świątyni...
A dziś rano z radością odkryłam, że w kobalcie grajownik odtwarza również mp-trójki! Może to nic dziwnego dla ogółu ludzkości, ale przypominam, że w neonce była tylko kaseta, i to zacinająca się ostatnimi czasy.

Brak komentarzy: