>> poprzedni odcinek << || >> następny odcinek <<
Po odwiedzeniu dwóch hoteli skierowaliśmy się już ku stacji kolejki, mając jeszcze w planie dwie świątynie i być może House of Blues. Zatrzymaliśmy się najpierw w kościele prezbiteriańskim na Michigan Avenue, tuż obok Hancock Building, jednego z najwyższych wieżowców w mieście.
Czwarty Kościół Prezbiteriański ukonstytuował się w Chicago w początkach 1871 r.; jego członkowie przez pół roku odnawiali budynek na swoje zgromadzenia i o poranku 8 października odbyli w nim pierwsze nabożeństwo. Niestety, nie cieszyli się tym miejscem zbyt długo, bo tego samego dnia po południu wybuchł słynny chicagowski pożar i kościelny budynek uległ zniszczeniu.
Przez następne czterdzieści lat przebiterianie korzystali z kamiennego już budynku przy innej ulicy, ale kościół rozrósł się do tego stopnia, że kongregacja postanowiła zakupić parcelę po północnej stronie rzeki i zacząć jeszcze raz. Nie istniała jeszcze wtedy Michigan Avenue, a i całe sąsiedztwo dopiero się budowało, tak że Fourth Presbyterian Church jest obecnie drugim najstarszym budynkiem na tej ulicy na północ od Chicago River (po Water Tower, z kolei drugiej najstarszej wieży wodnej w USA).
Wnętrze kościoła jest utrzymane w dość prostym wystroju - głównie drewno i kamień - ale tym bardziej rzucają się w oczy takie elementy jak ogromne okna z witrażami. Na stronie kongregacji można poczytać o szczegółach wschodniego okna, widocznego tu na dalszym planie:
Zbliżenie na jeden z eleganckich żyrandoli:
Boczne okna to wysokie mozaiki sięgające wysoko pod sklepienie (moja witrażolubna dusza skacze tu z radości :)
Bliżej przedniej części wnętrza wiszą tkaniny z psalmami - po jednej stronie wersja hebrajska, po drugiej - angielska.
Wyobrażam sobie, że to bardzo pracochłonne dzieło - każda literka jest osobno malowana i obramowana!
Wędrowaliśmy dalej po zapleczu kościoła, gdzie natknęliśmy się jeszcze na kilka innych szkieuek:
Dotarliśmy wreszcie do labiryntu...
...a przy nim do kolejnej szkieukopodobnej instalacji z kolorową grą światła.
Na zewnątrz doznaje się z kolei zdumiewającego odczucia, bo niby stoimy na dziedzińcu z krużgankami, który spokojnie pasowałby do dawnej Anglii czy Francji - a krok dalej pędzą gromady aut i strzelają w niebo wieżowce.
I jakoś na tym trawniku cichutko, ściany nie wpuszczają ulicznego zgiełku, tworząc przestrzeń dla pluskania fontanny... a może to te kręte pnącza wyłapują dźwięki i nieoczekiwanie otaczają nas oazą spokoju :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz