Wstałam więc, przygotowałam składniki na pinto (którego nie jedliśmy tak dawno, że zdążyłam zapomnieć, jak się nazywa), zamarynowałam warzywka, odkryłam, że skończyło się oregano... I nawet wygrzebałam Fiskarsową wycinarkę do kółek z pudełka, gdzie zakisiłam z rok temu nieużywane zasoby kraftowe. Przy okazji znalazły się i brokaty, pieczątki z alfabecikiem i forma na "odlew" z papieru.
Wracając jednak do tłumaczenia - dowiedziałam się kilku rzeczy.
- Cztery i pół miesiąca na 300 stron i 24 mapy to harmonogram na krawędzi zajeżdżenia się. A tekst znowu nie najtrudniejszy na świecie, choć wymagający.
- Nadal brakuje mi biegłości w trzech działach: przecinki, liczebniki i bibliografie. Masa sprawdzania w różnych poradnikach, a i tak są miejsca, gdzie pozostaje niepewność.
- Moja systematyczność i dyscyplina to dziedziny, w których jest miejsce do dalszego rozwoju. Nie jest źle, bo się wyrobiłam, ale mogło być lepiej i mniej stresowo.
- Dość dobrze idzie mi orientowanie się w postępach projektu - uwielbiam mieć tabelki podliczające rozmaite procenty.
- Wdzięczna jestem za to, że kilka lat temu na trochę innym stanowisku w redakcji przyszło mi przygotowywać książki do druku - nie musiałam na nowo wymyślać koła, tylko wiadomo było co i jak.
- Podobnie wdzięczna jestem funflowi-Tajowi, który pokazał mi fantastyczny skrót w kwestii opracowania mapek. Zaoszczędził mi tym niewiadomoile czasu.
- Organizm ma swoje prawa i czasem zwyczajnie się nie zgadza na dalszą pracę. Chyba w całym poprzednim życiu nie zakimałam podczas jakiejś czynności tyle razy, co przy tym tłumaczeniu. Najbardziej właśnie siadają oczy; rano trzeba się potem skupić, żeby w ogóle je otworzyć, bo sobie wzięły i zapuchły.
I chwila, w której wszystkie części książki zaczęły się układać w całość, była piękna; kiedy rozdziały, pełne uprzednio różnokolorowych bazgrołów i notatek, przekształciły się w równiutkie czarne paragrafy i jeden po drugim ustawiały się w szeregu w folderze FINAL, kiedy mapki - takoż w kolejności - zaświeciły polskimi nazwami, kiedy plik w Excelu dorobił się dokładnie tylu zakładek, ile trzeba, i w każdej zakładce znalazła się zamierzona i ładnie sformatowana treść... i kiedy ciapnęłam ostatnią kropkę w pliku TRANSLATORS COMMENTS... tak, to było cudne uczucie.
Tak naprawdę nie jest to jeszcze koniec: niektóre pliki, jak na przykład spis treści, będą jeszcze wymagały aktualizacji, no i pozostaje kwestia indeksu, przy którym obiecałam pomóc. Indeksy bywają nudne, ale mam już wymyśloną strategię :)
Teraz zaś z WIELKĄ przyjemnością zabiorę się za czytanie tego, co chcę, a nie tego, co trzeba. I nie będę już musiała zazdrościć po cichu T, udającemu się wieczorkiem do łóżka z dowolnie wybraną książką :)
2 komentarze:
gratulacje :)
Dziękuję :)
Prześlij komentarz