środa, 1 października 2014

14:93. koza wysłana

Skończyłam Wielkie Tłumaczenie. Za piętnaście północ wysłałam pliki spakowane w jeden zgrabny zipek. Dziś odczuwam niebywałą lekkość na duszy, choć organizm od razu z buta powiedział, że moje plany ma gdzieś. Miałam spać do siódmej, a tu guzik - O. zbudził się o 5:30, dokimał snem na pół gwizdka do 6:30, a potem to już naprawdę nie było sensu trzymać się prześcieradła.

Wstałam więc, przygotowałam składniki na pinto (którego nie jedliśmy tak dawno, że zdążyłam zapomnieć, jak się nazywa), zamarynowałam warzywka, odkryłam, że skończyło się oregano... I nawet wygrzebałam Fiskarsową wycinarkę do kółek z pudełka, gdzie zakisiłam z rok temu nieużywane zasoby kraftowe. Przy okazji znalazły się i brokaty, pieczątki z alfabecikiem i forma na "odlew" z papieru.

Wracając jednak do tłumaczenia - dowiedziałam się kilku rzeczy.

  • Cztery i pół miesiąca na 300 stron i 24 mapy to harmonogram na krawędzi zajeżdżenia się. A tekst znowu nie najtrudniejszy na świecie, choć wymagający.
  • Nadal brakuje mi biegłości w trzech działach: przecinki, liczebniki i bibliografie. Masa sprawdzania w różnych poradnikach, a i tak są miejsca, gdzie pozostaje niepewność.
  • Moja systematyczność i dyscyplina to dziedziny, w których jest miejsce do dalszego rozwoju. Nie jest źle, bo się wyrobiłam, ale mogło być lepiej i mniej stresowo.
  • Dość dobrze idzie mi orientowanie się w postępach projektu - uwielbiam mieć tabelki podliczające rozmaite procenty.
  • Wdzięczna jestem za to, że kilka lat temu na trochę innym stanowisku w redakcji przyszło mi przygotowywać książki do druku - nie musiałam na nowo wymyślać koła, tylko wiadomo było co i jak.
  • Podobnie wdzięczna jestem funflowi-Tajowi, który pokazał mi fantastyczny skrót w kwestii opracowania mapek. Zaoszczędził mi tym niewiadomoile czasu.
  • Organizm ma swoje prawa i czasem zwyczajnie się nie zgadza na dalszą pracę. Chyba w całym poprzednim życiu nie zakimałam podczas jakiejś czynności tyle razy, co przy tym tłumaczeniu. Najbardziej właśnie siadają oczy; rano trzeba się potem skupić, żeby w ogóle je otworzyć, bo sobie wzięły i zapuchły.

I chwila, w której wszystkie części książki zaczęły się układać w całość, była piękna; kiedy rozdziały, pełne uprzednio różnokolorowych bazgrołów i notatek, przekształciły się w równiutkie czarne paragrafy i jeden po drugim ustawiały się w szeregu w folderze FINAL, kiedy mapki - takoż w kolejności - zaświeciły polskimi nazwami, kiedy plik w Excelu dorobił się dokładnie tylu zakładek, ile trzeba, i w każdej zakładce znalazła się zamierzona i ładnie sformatowana treść... i kiedy ciapnęłam ostatnią kropkę w pliku TRANSLATORS COMMENTS... tak, to było cudne uczucie.

Tak naprawdę nie jest to jeszcze koniec: niektóre pliki, jak na przykład spis treści, będą jeszcze wymagały aktualizacji, no i pozostaje kwestia indeksu, przy którym obiecałam pomóc. Indeksy bywają nudne, ale mam już wymyśloną strategię :)

Teraz zaś z WIELKĄ przyjemnością zabiorę się za czytanie tego, co chcę, a nie tego, co trzeba. I nie będę już musiała zazdrościć po cichu T, udającemu się wieczorkiem do łóżka z dowolnie wybraną książką :)

2 komentarze:

AniaZosia pisze...

gratulacje :)

kasia | szkieuka pisze...

Dziękuję :)