Strona w art journalu! Niemożebyć! Po długaśnej przerwie, chyba rocznej. Zaczęło się od oglądania starych stronic, przyjemnych w dotyku i wspomnieniach. Potem w pracy przyszła ulotka o uczelni jakiejś, stąd zawijasowy motyw na górze i białe tło na dole.
Potem się dodawało ścinki różne oraz tekst. Plan był taki, żeby część słów napisać na maszynie do pisania - w końcu mamy do czynienia z literkowym motywem. Z jakiejś przyczyny czcionki nie chciały się jednak odbijać (zaschnięta taśma? user problem?) Tak więc wyklepałam tylko wklęsły tekst, a potem pomazałam go grafitem z ołówka za pomocą palca mojego własnego, narzędzia zawsze obecnego.
Rządek gwiazdek to kalkomania - pozyskałam ją niechcący, bo w lecie na wyprzedaży garażowej, jaką organizowaliśmy w pracy, był pakiet kraftowy do wzięcia. Zależało mi głównie na Paint Markers, pięknych, metalicznych (i śmierdzących jak sklep chemiczny), a kalkomania i kilka innych drobiazgów to sprzedaż wiązana. Jak w dawnych, kryzysowych czasach, kiedy chciało się przykładowo rajstopy, ale trzeba było wtedy też kupić kilo butaprenu i patelnię. Albo jak w tej ewangelicznej przypowieści, kiedy człowiek znalazł w glebie skarb i kupił całe pole, żeby mieć do owego skarbu dostęp.
Takie kalkomanie przenoszone na podłoże za pomocą patyczka przypominają mi jeszcze cudnie kolorowe zabawki, jakie Tato przywiózł mi daaawno temu z wyprawy do Francji. Zdaje się, że były trzy takie rozkładane obrazki-tła: dżungla, starożytny Egipt i... nie pamiętam, co jeszcze. I kartki z kalkomianiami - jak na tamte przaśne czasy wypas! Żałowałam tylko, że jak się już kalkomanie nalepi, to koniec zabawy, nie da się tego zmienić.
No i tekst musi być na stronie o Gutenbergu i internecie, dwóch rewolucjach. Tak sobie myślę właśnie, że komunikacje internetowe, jakie zaistniały za mojego życia, to właśnie rewolucja na miarę wynalazku Gutenberga.
I jeszcze takie ustrojstwo chciałam pokazać - nie wiem, do czego taka kostropata rolka miała służyć w oryginale (mam też dwie inne odmiany, chudsze i o innym wzorze) - u mnie powstaje z niej dodatkowa faktura. A na rogu widać kawałek krechy zrobionej wspomnianym srebrzystym Paint Markerem ze skarbu zakopanego w roli.
Na koniec jeszcze sobotnie spojrzenie na stół - słyszałam, że jest w internetach akcja fotografowania środowego stołu... to i proszę, zagraconko i kot pchający się na stół najbardziej wtedy, kiedy coś tam przy nim dłubię.
czwartek, 31 października 2013
środa, 30 października 2013
1385. nie żebym się prosiła o śnieg...
Od kilku tygodni w szalenie powolnym tempie kleję sobie kartki świateczne, więc dziś będzie kolejna porcja - tym razem bałwanki. Dziś rano skończyłam bordo-bombki (staram się usilnie przynajmniej co drugą serię zrobić w zielenio-czerwieni jakiegoś rodzaju). W następnej kolejności pójdą chyba znów bałwanki - tym razem gotowce z K&Company. Otoczenie może być w sumie w różnych kolorach, mniej i bardziej standardowo-świątecznych, więc pewnie znów ucieknę w niebieskie :)
Przeglądając sentymentalnie półkę z Gromadziennikami natknęłam się na ukryte między nimi art journale. Przejrzałam sobie sztywne strony, pełne sensorycznych szczegółów do zmacania... zatęskniło mi się za klejeniem czegoś innego, niż kartek na określony temat i w wyznaczonych kolorach. Naciachałam i natargałam wczoraj conieco w ramach przerwy na lunch i powstaje nowa strona :) Mam wrażenie, że przydałaby się też nowa okładka, bo od tamtych poprzednich żurnali minęło ho-ho.
I jeszcze nowa wycieczka została wymyślona... to znaczy T zapodał pomysł, recherché jest w stadium bardzo wstępnym. O tym jednak w osobnym poście. Ciekawe, czy całość relacji z poprzedniej wycieczki zdążę nadać przed tą następną. Przecież jeszcze zostało opisanie ostatniego dnia w Gromadzienniku.
Powolutku przenoszę się z powrotem do kraftowni, jako że Pisklak zabrał sporą część swoich rzeczy. Na razie poodkurzałam i radośnie przypomniałam sobie, że mam pewne przedmioty, których nie byłam świadoma. Toż to jak pójście na zakupy!
A wracając do bałwanków:
Przeglądając sentymentalnie półkę z Gromadziennikami natknęłam się na ukryte między nimi art journale. Przejrzałam sobie sztywne strony, pełne sensorycznych szczegółów do zmacania... zatęskniło mi się za klejeniem czegoś innego, niż kartek na określony temat i w wyznaczonych kolorach. Naciachałam i natargałam wczoraj conieco w ramach przerwy na lunch i powstaje nowa strona :) Mam wrażenie, że przydałaby się też nowa okładka, bo od tamtych poprzednich żurnali minęło ho-ho.
I jeszcze nowa wycieczka została wymyślona... to znaczy T zapodał pomysł, recherché jest w stadium bardzo wstępnym. O tym jednak w osobnym poście. Ciekawe, czy całość relacji z poprzedniej wycieczki zdążę nadać przed tą następną. Przecież jeszcze zostało opisanie ostatniego dnia w Gromadzienniku.
Powolutku przenoszę się z powrotem do kraftowni, jako że Pisklak zabrał sporą część swoich rzeczy. Na razie poodkurzałam i radośnie przypomniałam sobie, że mam pewne przedmioty, których nie byłam świadoma. Toż to jak pójście na zakupy!
A wracając do bałwanków:
czwartek, 24 października 2013
1384. znakologia 8 - salem czyli niepokój
Przedmiot ósmego odcinka opowieści podróżnych - pomimo nazwy wywodzącej się od szalom czyli pokój - od półtora miesiąca siedzi mi w duszy w sposób nader niespokojny.
Mam wrażenie, że w pojęciu standardowego Amerykanina Salem nieodmiennie kojarzy się z procesami czarownic. To bardzo paskudny epizod w historii Nowego Świata - tym paskudniejszy, że spowodowany religią postawioną na głowie.
W skrócie rzeczy miały się tak: w 1692 roku w purytańskim Salem kilkoro dziewcząt zaczęło mieć napady drgawek. Nikt nie umiał tego wyjaśnić, lekarz nie potrafił wyleczyć - więc stwierdził, że to na pewno czary. Podejrzenie padło na trzy kobiety, rozpoczęto dochodzenie i procesy sądowe.
W ciągu kilku następnych miesięcy aresztowano praktycznie co trzeciego mieszkańca. 19 osób powieszono (głównie kobiety). Co dziwne, wieszano głównie tych, którzy się do czarów nie przyznawali, ale na podstawie "dowodów" - kompletnie absurdalnych z dzisiejszego punktu widzenia - zaistniała pewność, że parali się magią. Jeśli się ktoś przyznał, to uszedł z życiem - ale musiał przekazać pałeczkę dalej, to znaczy wytypować następne czarownice.
Jednego mężczyznę stracono w inny sposób, iście barbarzyński. Na położoną na nim deskę kładziono coraz większą stertę kamieni, by zmusić go do przyznania się. Giles Corey się nie poddał - i po kilku dniach tortur wyzionął wreszcie ducha.
Dziś ma swój całkiem inny kamień - w maleńkim parku-pomniku ofiar polowania na czarownice.
Każda z osób, które poniosły śmierć, upamiętniona jest tam kamieniem z wypisanym imieniem, nazwiskiem i datą egzekucji.
Spoczywającym na nim postaciom historycznym poświęcę chyba osobny wpis - zadziwiająca sprawa, jak zbiegają się w takich miejscach niteczki dziejów...
I nie mogę sobie poradzić emocjonalnie z tymi polowaniami na czarownice. Jak to możliwe? Co poszło nie tak?
Po pierwsze - przecież Nowa Ziemia kojarzy się z wolnością religijną, której (między innymi) szukali nowi osadnicy, w tym purytanie, dla których kościół anglikański był nazbyt "papistowski" i dlatego starali się znaleźć inne miejsce. Poza tym - jak można chrześcijańską naukę, poselstwo Ewangelii zrozumieć w tak ograniczający sposób - by samemu zrezygnować z wszelkich przyjemności i skupić się na karaniu bliźnich?
Jak to możliwe, że czasy Inkwizycji i związane z nią okrucieństwa niczego tych ludzi nie nauczyły? A może wręcz odwrotnie? I zorganizowali sobie własną inkwizycję na bliźnich.
Dlaczego nastąpiła taka eksplozja? Z niczego?
I dlaczego nie znalazł się żaden mądrzejszy człowiek, który by to jakoś zatrzymał? Wiadomo - może prości ludzie (purytanizm raczej nie pozwalał patrzeć na świat szerzej) dadzą się ponieść pędowi. Ale ci, którzy chodzili do szkół, zaliczali doktoraty, stali na czele? Taki Cotton Mather, którego ojciec był prezydentem uniwersytetu Harvarda, sam z doktoratem? Zdobył się jedynie na to, by w jednym ze swoich dzieł na temat czarownic napomknąć, by w procesach nie przywiązywać nazbyt wielkiej wagi do "widm" - czyli do dowodu polegającego na tym, że domniemana ofiara czarów w snach i wizjach widzi tego, kto na nią rzucił urok.
Odpowiedź chyba jest najsampierw taka, że to nie była nagła eksplozja. Procesy czarownic odbywały się w Europie od stuleci i w Ameryce od czasu do czasu również. Za każde nieszczęście - suszę, powódź, chorobę, śmierć - można było zrzucić winę na czary. Purytański fanatyzm też już istniał od jakiegoś czasu i potępiał wszystko, co nie odziewało się literalnie bądź metaforycznie w czerń, było w jakikolwiek sposób INNE albo trąciło radością. Inkwizycja chyba pokazała ludziom, że można korzystać z tortur.
Do tego dołożyły się sprawy majątkowe, przepychanki mające miejsce w tej stosunkowo niewielkiej społeczności. A co do dziewcząt - do dziś nie wiadomo, czy ich konwulsje były udawaniem i próbą zwrócenia na siebie uwagi, czy chorobą jakąś, czy zatruciem (istnieje teoria, że zjedzenie sporyszu może spowodować podobne objawy.)
Polowanie zakończyło się, gdy do kolonii przybył nowy gubernator Sir William Phips - zastał półtorej setki ludzi w więzieniach, więc ustanowił sądy, a po kilku miesiącach je rozwiązał. (Ciekawe, na ile wpływowy był fakt, że oskarżenia o czary rzucono również na jego żonę.) Wyroki poodwoływano, ale niestety dwudziestu zabitym życia nie dało się już przywrócić.
Ostateczną proklamację o niewinności ofiar ogłoszono dopiero co, w 2001 roku.
A kiedy już w miarę się uporałam ze zrozumieniem dzięki tym kontekstom, jak to wszystko było możliwe - nadal nie mogę przełknąć tego, że całe stare Salem przesiąknięte jest czarnoksięstwem we współczesnym wydaniu, jakoby dumne z tej swojej przeszłości - bo celebruje ją na każdym rogu... i zarabia na niej pieniądze.
To chyba jedyne miejsce ze wszystkich do tej pory odwiedzonych, gdzie NIE chciałabym mieszkać :(
Mam wrażenie, że w pojęciu standardowego Amerykanina Salem nieodmiennie kojarzy się z procesami czarownic. To bardzo paskudny epizod w historii Nowego Świata - tym paskudniejszy, że spowodowany religią postawioną na głowie.
W skrócie rzeczy miały się tak: w 1692 roku w purytańskim Salem kilkoro dziewcząt zaczęło mieć napady drgawek. Nikt nie umiał tego wyjaśnić, lekarz nie potrafił wyleczyć - więc stwierdził, że to na pewno czary. Podejrzenie padło na trzy kobiety, rozpoczęto dochodzenie i procesy sądowe.
Źródło |
W ciągu kilku następnych miesięcy aresztowano praktycznie co trzeciego mieszkańca. 19 osób powieszono (głównie kobiety). Co dziwne, wieszano głównie tych, którzy się do czarów nie przyznawali, ale na podstawie "dowodów" - kompletnie absurdalnych z dzisiejszego punktu widzenia - zaistniała pewność, że parali się magią. Jeśli się ktoś przyznał, to uszedł z życiem - ale musiał przekazać pałeczkę dalej, to znaczy wytypować następne czarownice.
Jednego mężczyznę stracono w inny sposób, iście barbarzyński. Na położoną na nim deskę kładziono coraz większą stertę kamieni, by zmusić go do przyznania się. Giles Corey się nie poddał - i po kilku dniach tortur wyzionął wreszcie ducha.
Źródło |
Dziś ma swój całkiem inny kamień - w maleńkim parku-pomniku ofiar polowania na czarownice.
Źródło |
Każda z osób, które poniosły śmierć, upamiętniona jest tam kamieniem z wypisanym imieniem, nazwiskiem i datą egzekucji.
Źródło |
Tuż za murem znajduje się stary cmentarz, jeden z najważniejszych zabytków Salem.
Spoczywającym na nim postaciom historycznym poświęcę chyba osobny wpis - zadziwiająca sprawa, jak zbiegają się w takich miejscach niteczki dziejów...
I nie mogę sobie poradzić emocjonalnie z tymi polowaniami na czarownice. Jak to możliwe? Co poszło nie tak?
Po pierwsze - przecież Nowa Ziemia kojarzy się z wolnością religijną, której (między innymi) szukali nowi osadnicy, w tym purytanie, dla których kościół anglikański był nazbyt "papistowski" i dlatego starali się znaleźć inne miejsce. Poza tym - jak można chrześcijańską naukę, poselstwo Ewangelii zrozumieć w tak ograniczający sposób - by samemu zrezygnować z wszelkich przyjemności i skupić się na karaniu bliźnich?
Jak to możliwe, że czasy Inkwizycji i związane z nią okrucieństwa niczego tych ludzi nie nauczyły? A może wręcz odwrotnie? I zorganizowali sobie własną inkwizycję na bliźnich.
Dlaczego nastąpiła taka eksplozja? Z niczego?
I dlaczego nie znalazł się żaden mądrzejszy człowiek, który by to jakoś zatrzymał? Wiadomo - może prości ludzie (purytanizm raczej nie pozwalał patrzeć na świat szerzej) dadzą się ponieść pędowi. Ale ci, którzy chodzili do szkół, zaliczali doktoraty, stali na czele? Taki Cotton Mather, którego ojciec był prezydentem uniwersytetu Harvarda, sam z doktoratem? Zdobył się jedynie na to, by w jednym ze swoich dzieł na temat czarownic napomknąć, by w procesach nie przywiązywać nazbyt wielkiej wagi do "widm" - czyli do dowodu polegającego na tym, że domniemana ofiara czarów w snach i wizjach widzi tego, kto na nią rzucił urok.
Odpowiedź chyba jest najsampierw taka, że to nie była nagła eksplozja. Procesy czarownic odbywały się w Europie od stuleci i w Ameryce od czasu do czasu również. Za każde nieszczęście - suszę, powódź, chorobę, śmierć - można było zrzucić winę na czary. Purytański fanatyzm też już istniał od jakiegoś czasu i potępiał wszystko, co nie odziewało się literalnie bądź metaforycznie w czerń, było w jakikolwiek sposób INNE albo trąciło radością. Inkwizycja chyba pokazała ludziom, że można korzystać z tortur.
Do tego dołożyły się sprawy majątkowe, przepychanki mające miejsce w tej stosunkowo niewielkiej społeczności. A co do dziewcząt - do dziś nie wiadomo, czy ich konwulsje były udawaniem i próbą zwrócenia na siebie uwagi, czy chorobą jakąś, czy zatruciem (istnieje teoria, że zjedzenie sporyszu może spowodować podobne objawy.)
Polowanie zakończyło się, gdy do kolonii przybył nowy gubernator Sir William Phips - zastał półtorej setki ludzi w więzieniach, więc ustanowił sądy, a po kilku miesiącach je rozwiązał. (Ciekawe, na ile wpływowy był fakt, że oskarżenia o czary rzucono również na jego żonę.) Wyroki poodwoływano, ale niestety dwudziestu zabitym życia nie dało się już przywrócić.
Ostateczną proklamację o niewinności ofiar ogłoszono dopiero co, w 2001 roku.
A kiedy już w miarę się uporałam ze zrozumieniem dzięki tym kontekstom, jak to wszystko było możliwe - nadal nie mogę przełknąć tego, że całe stare Salem przesiąknięte jest czarnoksięstwem we współczesnym wydaniu, jakoby dumne z tej swojej przeszłości - bo celebruje ją na każdym rogu... i zarabia na niej pieniądze.
To chyba jedyne miejsce ze wszystkich do tej pory odwiedzonych, gdzie NIE chciałabym mieszkać :(
Większość myśli, że przez museum czarów stoi pomnik czarownicy - a to założyciel miasta, Roger Conant. |
Labels:
BEZ REKLAM,
fotoreportaż,
turystycznie
wtorek, 22 października 2013
1383. podziękowania domkowe
Jak już ogłaszałam, zakończyliśmy działania w zakresie zakupu mieszkania. Wielkie UFFF! I karteluszki z podziękowaniami dla naszej drużyny - ludzi z banku, agentki, adwokata. Spisali się na medal i, jak mawiają tubylcy, bez nich byśmy tego wszystkiego nie wyzałatwiali. I gdyby nie byli tacy fajni, to cała sprawa byłaby jeszcze trudniejsza.
Kończę też korektę broszury o Izraelu, więc i w tym zakresie zwolni się przestrzeń. Umysłowa, czasowa - i będzie można zająć się następnymi zadaniami. Kto zna kawał o Żydzie i kozie - kozy właśnie się wyprowadzają :)
Kończę też korektę broszury o Izraelu, więc i w tym zakresie zwolni się przestrzeń. Umysłowa, czasowa - i będzie można zająć się następnymi zadaniami. Kto zna kawał o Żydzie i kozie - kozy właśnie się wyprowadzają :)
sobota, 19 października 2013
1382. znakologia 7 - salem, massachusetts
W naszej podróży przebyliśmy już... ha, zamiast powiedzieć od razu, napiszę tę cyfrę na samym końcu postu :)
Dzień zaczął się, jak zwykle, o świcie - na biwakach wstajemy jak tylko się zaczyna rozjaśniać, żeby jak najwcześniej zajechać w ciekawe miejsca i uniknąć tłumów. Poza tym - rano można trafić takie właśnie cudne obrazki:
Na moment zaglądamy do mapnika - przemieściliśmy się na południowy zachód, z grubsza w kierunku Bostonu.
W Salem zaczynamy dzień od morskiego historycznego miejsca narodowego (Salem Maritime National Historic Site) - od pozostałości wielkiego portu, niegdyś składającego się z wielu nabrzeży (pirsów?) wbijających się w morze. Dziś zostało ich jedynie kilka, przy niektórych cumują prywatne łodzie, a przy najdłuższym, półkilometrowym - replika osiemnastowiecznego żaglowca. Tak to wygląda z wysoka:
Na tablicach informacyjnych można zobaczyć, jak to miejsce wyglądało w czasach rozkwitu:
...a dziś w tym miejscu oglądamy Friendship of Salem:
Lubię sobie stanąć w danym miejscu i oglądać takie ilustracje - te ceglane budynki widoczne poniżej w tle nadal stoją, ale na miejscu beczek i mniejszych struktur jest jedynie trawnik i tablice z informacjami. Przymykam oczy, próbuję sobie wyobrazić, jak to było...
Gdybyśmy mieli czas, czytałabym wszystkie objaśnienia jak leci; im jestem starsza, tym większą czuję pazerność informacyjną, i na fakty, i na język. Z poniższego dowiaduję się, że istnieje słowo wharfage, pochodzące oczywiście od wharf - brzeg, nabrzeże, przystań. Pamiętam to słowo z przygotowań do egzaminu na studia, z działu rzeczowników o nieregularej liczbie mnogiej - wharves - ale widzę, że Merrian-Webster podaje również jako poprawną formę wharfs.
Osobny wpis językowy można by poświęcić na rozkminkę innych słów określających takie struktury - jetty, pier, levee, landing, quay, dock - ale to kiedy indziej. Wharfage z kolei to wedle dict.pl zespół nabrzeży albo wyposażenie nabrzeża, ale na poniższym cenniku chodzi chyba raczej o opłaty za przechowywanie towarów na nabrzeżu.
W Salem mieszkał też słynny dziewiętnastowieczny pisarz Nathaniel Hawthorne, autor Szkarłatnej litery.
Z nabrzeża powędrowaliśmy w stare miasto; po drodze zwróciło moją uwagę piękne ogrodzenie:
Oczywiście nie uszła naszej uwagi polska flaga, choć zupełnie, ale to zupełnie się jej tam nie spodziewaliśmy:
Pod flagą był polski sklep, a w nim takie na przykład mecyje:
Co kawałek napotyka się w Salem takie panie:
Nie spodziewaliśmy się też wielkiej ilości cegły - począwszy od muru Muzeum Piractwa, ozdobionego odnośnymi postaciami:
Ceglaność widać nawet z satelity - proszę uprzejmie zwrócić uwagę na rude uliczki...
...które z naszego punktu widzenia wyglądają tak:
Muszę przyznać, że troszkę się dziwnie czułam w tak jednostajnym otoczeniu - niby ten kolor jest bardzo ładny, ale taka ilość cegły jednak działa przytłaczająco, tym bardziej, że za następnym zakrętem ZNOWU wszędzie cegła. Zaczyna się odnosić wrażenie, że i niebo zaraz się pokryje czerwonymi kostkami.
Dzień zaczął się, jak zwykle, o świcie - na biwakach wstajemy jak tylko się zaczyna rozjaśniać, żeby jak najwcześniej zajechać w ciekawe miejsca i uniknąć tłumów. Poza tym - rano można trafić takie właśnie cudne obrazki:
Na moment zaglądamy do mapnika - przemieściliśmy się na południowy zachód, z grubsza w kierunku Bostonu.
W Salem zaczynamy dzień od morskiego historycznego miejsca narodowego (Salem Maritime National Historic Site) - od pozostałości wielkiego portu, niegdyś składającego się z wielu nabrzeży (pirsów?) wbijających się w morze. Dziś zostało ich jedynie kilka, przy niektórych cumują prywatne łodzie, a przy najdłuższym, półkilometrowym - replika osiemnastowiecznego żaglowca. Tak to wygląda z wysoka:
Na tablicach informacyjnych można zobaczyć, jak to miejsce wyglądało w czasach rozkwitu:
...a dziś w tym miejscu oglądamy Friendship of Salem:
Lubię sobie stanąć w danym miejscu i oglądać takie ilustracje - te ceglane budynki widoczne poniżej w tle nadal stoją, ale na miejscu beczek i mniejszych struktur jest jedynie trawnik i tablice z informacjami. Przymykam oczy, próbuję sobie wyobrazić, jak to było...
Gdybyśmy mieli czas, czytałabym wszystkie objaśnienia jak leci; im jestem starsza, tym większą czuję pazerność informacyjną, i na fakty, i na język. Z poniższego dowiaduję się, że istnieje słowo wharfage, pochodzące oczywiście od wharf - brzeg, nabrzeże, przystań. Pamiętam to słowo z przygotowań do egzaminu na studia, z działu rzeczowników o nieregularej liczbie mnogiej - wharves - ale widzę, że Merrian-Webster podaje również jako poprawną formę wharfs.
Osobny wpis językowy można by poświęcić na rozkminkę innych słów określających takie struktury - jetty, pier, levee, landing, quay, dock - ale to kiedy indziej. Wharfage z kolei to wedle dict.pl zespół nabrzeży albo wyposażenie nabrzeża, ale na poniższym cenniku chodzi chyba raczej o opłaty za przechowywanie towarów na nabrzeżu.
W Salem mieszkał też słynny dziewiętnastowieczny pisarz Nathaniel Hawthorne, autor Szkarłatnej litery.
Z nabrzeża powędrowaliśmy w stare miasto; po drodze zwróciło moją uwagę piękne ogrodzenie:
Oczywiście nie uszła naszej uwagi polska flaga, choć zupełnie, ale to zupełnie się jej tam nie spodziewaliśmy:
Pod flagą był polski sklep, a w nim takie na przykład mecyje:
Co kawałek napotyka się w Salem takie panie:
Nie spodziewaliśmy się też wielkiej ilości cegły - począwszy od muru Muzeum Piractwa, ozdobionego odnośnymi postaciami:
Ceglaność widać nawet z satelity - proszę uprzejmie zwrócić uwagę na rude uliczki...
...które z naszego punktu widzenia wyglądają tak:
Muszę przyznać, że troszkę się dziwnie czułam w tak jednostajnym otoczeniu - niby ten kolor jest bardzo ładny, ale taka ilość cegły jednak działa przytłaczająco, tym bardziej, że za następnym zakrętem ZNOWU wszędzie cegła. Zaczyna się odnosić wrażenie, że i niebo zaraz się pokryje czerwonymi kostkami.
I tyle na dziś - w kolejnym odcinku nadal będziemy zwiedzać Salem, ale od strony bardziej znanej, czyli czarownicowej.
PS. Odpowiedź na zagadkę z początku postu brzmi: 2800 kilometrów.
piątek, 18 października 2013
1381. dzień dobrych wiadomości
Po kilku wyczerpujących tygodniach nastał dzień meteorologicznie pochmurny, ale w duszy jasny i słoneczny. Zakończyła się wreszcie wczoraj procedura zakupu mieszkania dla Pisklaka - półtoragodzinną wizytą w odnośnym urzędzie, postawieniem kilku tuzinów podpisów i gadkami-szmatkami o wszystkim. Rejent podsuwał nam kolejne kartki i wyjaśniał co jest co (zdaje się, że to mój czwarty raz, więc nawet zaczynam się trochę orientować :), reszta zespołu powyciagała smartfony i chwaliła się dziećmi, psami i co tam miała.
Kiedy wszystkie papiery poszły, bank się trochę zaciął i zaczynało brakować tematów. Na szczęście obecny był Szczwany Lis, czyli reprezentant pożyczkodawcy, więc pchnął SMSa w znanym sobie kierunku i wnet urzędniczka z sąsiedniego pomieszczenia zawołała "We've got funding", co jest najbardziej kluczowym momentem wielomiesięcznego procesu.
Prawie nikt nie zwrócił jednak na to uwagi, jako że omawiano właśnie wyczyny potomstwa w różnych sportach szkolnych i jak można uzyskać dotacje na studia, jeśli się ma sportowe wyczyny.
Po wyjściu z biura dokonałyśmy z agentką typowego tubylczego huga, a także - nie bacząc na nasz wiek, który do kupy dobiegałby pewnie setki - pozwoliłyśmy sobie na ogłuszający pisk, niczym nastolatki na koncercie idola tychże.
Dziś rano nie wiedziałam, co ze sobą zrobić - była już jedenasta, a tu ani telefonów z banku, ani emaili od adwokata, ani żadnych formularzy... Zrozpaczona tą pustką napisałam email do Szczwanego.
Dodatkowo rano spotkałam na parkingu Panią z Dołu, która właśnie dwa tygodnie skończyła chemioterapię i mówi, że wszystko idzie ku dobremu. Nie obyło się bez dwóch hugów.
Potem koleżanka w pracy, która się przeprowadza, oznajmiła radośnie, że znalazła ludzi do pomocy w przeprowadzce.
Potem inna koleżanka, ta, która mówi po hebrajsku, opowiadała o swojej przygodzie z Izraelem.
Potem jeszcze Mike, który właśnie wrócił z Kolorado i Utah, opowiadał o tamtejszych krajobrazach i nawet pokazywał zdjęcia. Na smartfonie, rzecz jasna.
I czuję się ogólnie, jakby ktoś zdjął mi z pleców wór kartofli, jaki targałam od dłuższego czasu. Pięknie jest tak odetchnąć po długotrwałym wysiłku i przekierować się na coś nowego.
Kiedy wszystkie papiery poszły, bank się trochę zaciął i zaczynało brakować tematów. Na szczęście obecny był Szczwany Lis, czyli reprezentant pożyczkodawcy, więc pchnął SMSa w znanym sobie kierunku i wnet urzędniczka z sąsiedniego pomieszczenia zawołała "We've got funding", co jest najbardziej kluczowym momentem wielomiesięcznego procesu.
Prawie nikt nie zwrócił jednak na to uwagi, jako że omawiano właśnie wyczyny potomstwa w różnych sportach szkolnych i jak można uzyskać dotacje na studia, jeśli się ma sportowe wyczyny.
Po wyjściu z biura dokonałyśmy z agentką typowego tubylczego huga, a także - nie bacząc na nasz wiek, który do kupy dobiegałby pewnie setki - pozwoliłyśmy sobie na ogłuszający pisk, niczym nastolatki na koncercie idola tychże.
Dziś rano nie wiedziałam, co ze sobą zrobić - była już jedenasta, a tu ani telefonów z banku, ani emaili od adwokata, ani żadnych formularzy... Zrozpaczona tą pustką napisałam email do Szczwanego.
Dodatkowo rano spotkałam na parkingu Panią z Dołu, która właśnie dwa tygodnie skończyła chemioterapię i mówi, że wszystko idzie ku dobremu. Nie obyło się bez dwóch hugów.
Potem koleżanka w pracy, która się przeprowadza, oznajmiła radośnie, że znalazła ludzi do pomocy w przeprowadzce.
Potem inna koleżanka, ta, która mówi po hebrajsku, opowiadała o swojej przygodzie z Izraelem.
Potem jeszcze Mike, który właśnie wrócił z Kolorado i Utah, opowiadał o tamtejszych krajobrazach i nawet pokazywał zdjęcia. Na smartfonie, rzecz jasna.
I czuję się ogólnie, jakby ktoś zdjął mi z pleców wór kartofli, jaki targałam od dłuższego czasu. Pięknie jest tak odetchnąć po długotrwałym wysiłku i przekierować się na coś nowego.
wtorek, 15 października 2013
1380. pierwsze koty za płoty...
...czy też raczej pierwsze jelenie. Zestaw kartek świątecznych numer jeden idzie dziś w świat. Najbardziej podobają mi się w nich jelonki, kolorki raczej mniej oczywiste. Niniejszym sezon uważamy za otwarty :)
poniedziałek, 14 października 2013
1379. zielony konik czyli jesienny festiwal w stadninie
Wczorajsza niedziela obdarzyła nas piękną, słoneczną pogodą, więc wybrałyśmy się z Alą na jesienny festiwal do pobliskiej stadniny. Trochę inaczej sobie to wyobrażałam - nie skojarzyłam, że to tak olbrzymie miejsce i impreza na setki (jeśli nie tysiące) samochodów. Dopiero kiedy skręcałyśmy z głównej drogi na mniejszą, prowadzącą do stadniny i zobaczyłyśmy policjantow kierujących ruchem (pomimo istniejącej na tym skrzyżowaniu sygnalizacji świetlnej) coś mnie tknęło.
Przedzierałyśmy się następnie przez kwadrans labiryntami ścieżek na miejsce, gdzie wyznaczono nam parkowanie. Oprócz tego, że ruszaliśmy się wszyscy powolusieńku, nie było zamieszania - co kawałek stał wolontariusz machający energicznie kolorowymi pałeczkami i wskazujący drogę. Niemniej jednak było to dla mnie lekko traumatyczne, bo nie jestem przywykła do wielkiej Tomkowej impali, a na dodatek trzeba było się przemieszczać po trawniku. No i zaparkować w chudym miejscu między samochodem a pomarańczowym stożkiem.
Dotarłyśmy wreszcie i najsampierw zainteresowałyśmy się pokazami na głównej arenie - grupa dziewcząt goniła akurat w różnych konfiguracjach i pozycjach.
Spora atrakcja to, oczywiście, szeroko pojęte krafty. Malowało się na przykład dynie...
...i robiło konia.
Nabywa się za symbolicznego dolara dwuwarstwowy koński łeb, koloruje, dziurkuje, przytwierdza grzywę - a na drugim końcu potężnego namiotu siedzą kolejni wolontariusze, którzy łeb zaopatrują w tekturowy kijaszek (a właściwie rurę) i można sobie na koniu galopować.
Przeżyłam w tym namiocie chwilę rozterki. Obserwowałam inne mamy i babcie, które dość aktywnie włączały się w kraftowe działania: doradzały kolory, dziurkowały, przeciągały włóczkę, wiązały, zaplatały... Ja stałam obok i zamieniałam jedynie czasem jakieś zdanie z Alicją, nie doradzając nic, ani też nie robiąc. Skuli tego mamy konia po jednej stronie czarnego, a po drugiej... ZIELONEGO, ale czy należy dziecku tłumaczyć w tym kontekście, że zielonych koni nie ma?
Widząc, że naprzeciwsiedzące mamy porysowały na koniach cętki i zadały dzieciom ich kolorowanie, zapytałam Alę, czy chciałaby, żebym jej też zaznaczyła takie kółka. Ala na to: "Nope", po czym wzięła w garść pisak i sama wysmarowała sobie cudnie koślawe cętki, po czym zabrała się za ich zapełnianie kolorem. Myślałam, że pęknę w tym momencie z dumy - tym bardziej, że pozostałe dzieci były od Ali starsze :)
Pomogłam jej trochę przy robieniu dziurek na grzywę - Ala z dziurkaczem typu kleszcze jest oczywiście obeznana, ale zwyczajnie nie miała siły, żeby się przebić przez dość sztywny karton. No i nie ma jeszcze opanowanego wiązania, więc i tu potrzebne było wsparcie. (Przyholowałam jednak ze Sklepu Drugiej Szansy książeczkę z guzikiem, zamkiem, sznurowadłem itp. i potem wieczorem ćwiczyłyśmy - czasem się wiązanie udawało :)
Uff, po tym wtręcie emocjonalnym przechodzimy do naj-atrakcji, czyli hayride - i tu brakuje mi dobrego polskiego odpowiednika nieopisowego. (Podobnie brakuje mi porządnego angielskiego słowa na bakalie, ale to zupełnie inna działka.) Siada się na kostkach słomy (więc to straw-ride raczej niż hayride), a następnie traktor ciągnie ową przyczepę przez pola, zagajniki...
Traktor się co jakiś czas zatrzymuje i traktorzysta objaśnia świat. Można sobie wszystko pomacać i zabrać do domu.
Można też obejrzeć kombajny i inne ustrojstwa.
Po jeździe zatrzymałyśmy się jeszcze nad niby-jeziorkiem, gdzie łowiło się magnetyczne ryby.
Jedna z ostatnich atrakcji - analizowanie akhem odchodów różnych zwierząt - bezpiecznie, za szybą...
Przedzierałyśmy się następnie przez kwadrans labiryntami ścieżek na miejsce, gdzie wyznaczono nam parkowanie. Oprócz tego, że ruszaliśmy się wszyscy powolusieńku, nie było zamieszania - co kawałek stał wolontariusz machający energicznie kolorowymi pałeczkami i wskazujący drogę. Niemniej jednak było to dla mnie lekko traumatyczne, bo nie jestem przywykła do wielkiej Tomkowej impali, a na dodatek trzeba było się przemieszczać po trawniku. No i zaparkować w chudym miejscu między samochodem a pomarańczowym stożkiem.
Dotarłyśmy wreszcie i najsampierw zainteresowałyśmy się pokazami na głównej arenie - grupa dziewcząt goniła akurat w różnych konfiguracjach i pozycjach.
Spora atrakcja to, oczywiście, szeroko pojęte krafty. Malowało się na przykład dynie...
...i robiło konia.
Nabywa się za symbolicznego dolara dwuwarstwowy koński łeb, koloruje, dziurkuje, przytwierdza grzywę - a na drugim końcu potężnego namiotu siedzą kolejni wolontariusze, którzy łeb zaopatrują w tekturowy kijaszek (a właściwie rurę) i można sobie na koniu galopować.
Przeżyłam w tym namiocie chwilę rozterki. Obserwowałam inne mamy i babcie, które dość aktywnie włączały się w kraftowe działania: doradzały kolory, dziurkowały, przeciągały włóczkę, wiązały, zaplatały... Ja stałam obok i zamieniałam jedynie czasem jakieś zdanie z Alicją, nie doradzając nic, ani też nie robiąc. Skuli tego mamy konia po jednej stronie czarnego, a po drugiej... ZIELONEGO, ale czy należy dziecku tłumaczyć w tym kontekście, że zielonych koni nie ma?
Widząc, że naprzeciwsiedzące mamy porysowały na koniach cętki i zadały dzieciom ich kolorowanie, zapytałam Alę, czy chciałaby, żebym jej też zaznaczyła takie kółka. Ala na to: "Nope", po czym wzięła w garść pisak i sama wysmarowała sobie cudnie koślawe cętki, po czym zabrała się za ich zapełnianie kolorem. Myślałam, że pęknę w tym momencie z dumy - tym bardziej, że pozostałe dzieci były od Ali starsze :)
Pomogłam jej trochę przy robieniu dziurek na grzywę - Ala z dziurkaczem typu kleszcze jest oczywiście obeznana, ale zwyczajnie nie miała siły, żeby się przebić przez dość sztywny karton. No i nie ma jeszcze opanowanego wiązania, więc i tu potrzebne było wsparcie. (Przyholowałam jednak ze Sklepu Drugiej Szansy książeczkę z guzikiem, zamkiem, sznurowadłem itp. i potem wieczorem ćwiczyłyśmy - czasem się wiązanie udawało :)
Uff, po tym wtręcie emocjonalnym przechodzimy do naj-atrakcji, czyli hayride - i tu brakuje mi dobrego polskiego odpowiednika nieopisowego. (Podobnie brakuje mi porządnego angielskiego słowa na bakalie, ale to zupełnie inna działka.) Siada się na kostkach słomy (więc to straw-ride raczej niż hayride), a następnie traktor ciągnie ową przyczepę przez pola, zagajniki...
Traktor się co jakiś czas zatrzymuje i traktorzysta objaśnia świat. Można sobie wszystko pomacać i zabrać do domu.
Można też obejrzeć kombajny i inne ustrojstwa.
Po jeździe zatrzymałyśmy się jeszcze nad niby-jeziorkiem, gdzie łowiło się magnetyczne ryby.
Jedna z ostatnich atrakcji - analizowanie akhem odchodów różnych zwierząt - bezpiecznie, za szybą...
I tyle. Kilka godzin poznawania świata, obserwowania, natychania się złocistym jesiennym powietrzem... Za tydzień może pociąg? Zobaczymy, zaczekamy na prognozy meteo.
Labels:
BEZ REKLAM,
fotoreportaż,
turystycznie,
wnuczka
Subskrybuj:
Posty (Atom)