... upolowane podczas wczorajszej rozmowy z sąsiadką: "No i dałam do zupy dwa styki selera" :)
Szkoda, że nie spamiętałam więcej rodzynków, bo konwersacja trwała dwie godziny i była nimi upstrzona niczym przysłowiowa baba wielkanocna.
czwartek, 29 marca 2012
środa, 28 marca 2012
1117. kraftozaległości
Po pierwsze, zorientowałam się, że nie chwaliłam się jeszcze domkiem czyli basztą zrobioną ponad miesiąc temu na wyzwanie w Craftypantkach - przygotowywałyśmy się wtedy do wiosennego ogrodniczenia, wykorzystując różne przedmioty typu doniczki, osłonki, podstawki - chętnych zapraszamy do uczestnictwa, jest jeszcze kilka dni, a nagrody czekają!! Można osrapować choćby szpadel :)
U mnie pojawiła się ekologiczna doniczka potraktowana lekko farbami - jej ekologiczność polega na rozpuszczaniu się bo umieszczeniu rozsady w glebie. Krowa, zdaje się, jest pełna podziwu wobec tego wynalazku.
...i święta wielkanocne tuż-tuż, więc mam nadzieję wytworzyć jeszcze naprędce kartkę albo dwie. Zaczęłam od wypieczątkowania i pomalowania witrażu, który stanie się częścią krzyża, jako że zające i kurczaki to raczej nie moja półka :) Zastanawiam się nad poszkleniem go Glossy Accents - może tylko częściowo?
U mnie pojawiła się ekologiczna doniczka potraktowana lekko farbami - jej ekologiczność polega na rozpuszczaniu się bo umieszczeniu rozsady w glebie. Krowa, zdaje się, jest pełna podziwu wobec tego wynalazku.
Takoż i wiosna przyszła, jak widać na świetlistym zdjęciu porannego balkonu...
...i święta wielkanocne tuż-tuż, więc mam nadzieję wytworzyć jeszcze naprędce kartkę albo dwie. Zaczęłam od wypieczątkowania i pomalowania witrażu, który stanie się częścią krzyża, jako że zające i kurczaki to raczej nie moja półka :) Zastanawiam się nad poszkleniem go Glossy Accents - może tylko częściowo?
Labels:
craftypantki,
kartki,
u nas na wsi,
witraże,
wyzwania
czwartek, 22 marca 2012
1116. O, Holender, czyli wędrowanie po תמנע
Wyzwiedzawszy zwierzęta w Hai Bar
udaliśmy się na południe, do Timny - zresztą właśnie nadjeżdżał do
rezerwatu pierwszy autokar, więc pora była się ewakuować.
Na samym początku dowiedziałam się, że wcale nie jest łatwo być Egipcjaninem, szczegolnie na silnym wietrze - człowiek zwyczajnie się wywala.
Pani w kasie poradziła, żebyśmy zaczęli zwiedzanie od samego końca drogi, bo w sam raz zdążymy na prezentację w replice Przybytku, a potem sobie będziemy wracać w swoim tempie. (Dodam, że zastosowaliśmy kupon zniżkowy wygrzebany w kupie materiałów reklamowych w hostelu - nigdy nie zaszkodzi zapytać, czy nie da się uszczknąć z ceny :)
Popędziliśmy zatem pod Przybytek, o którym w 2 Księdze Mojżeszowej, w 31. rozdziale, czytamy, co następuje:
Muszę przyznać, że czułam się nieswojo, wchodząc nawet na dziedziniec, a co dopiero do wnetrza - nawet nie zdawałam sobie sprawy, że po latach kontaktu z Biblią mam aż tak zakodowane, że tam się nie wchodzi, chyba, że się jest Lewitą/kapłanem! Zadziwił mnie też rozmiar wszystkiego - skala jest zapewne bliska rzeczywistości, bo przyjęto, że jeden łokieć ma 50 cm, a w moich wyobrażeniach cała struktura była o wiele większa.
Przewodnik opowiedział nam najpierw o przedmiotach na Dziedzińcu - o miedzianym ołtarzu całopalenia i "kadzi", czyli umywalni:
Potem weszliśmy do Miejsca Świętego, gdzie oprócz kapłanów (jeden przykład w odzieży zwykłej i jeden w szatach Najwyższego Kapłana) obejrzeliśmy sprzęty: stół na chleby pokładne, świecznik oraz ołtarz kadzenia.
Jeśli chodzi o świecznik, nadal pozostaje do rozgryzienia pytanie o wagę i wielkość. Większość przedmiotów w Przybytku zrobiona była z drewna akacjowego, które widzieliśmy w poprzednim odcinku, i tylko obłożona złotem (co znacznie zmiejszało ciężar), ale świecznik miał być wykuty z jednolitej bryły kruszcu. Złoto jest bardzo ciężkie - na tej stronie przeprowadzono wywód, że cegiełka złota o wymiarach 17.76 cm x 9.21 cm x 4.45 cm, czyli mieszcząca się na dłoni, ważyłaby prawie 14 kg, czyli więcej, niż wiadro wody!
Świecznik ponoć ważył około jednego talentu, która to jednostka może nawet wynosić do 30 kg, czyli, rozumując w tył, około dwóch złotych cegiełek. Jak się to ma do ogromnych świeczników, jakie zwykle występują na przybytkowych ilustracjach, no i oczywiście w niniejszej replice?
Przemieszczamy się dalej - analizujemy ubiory kapłanów. Przewodnik odpowiada na moje pytanie o jabłka granatu, które zdobiły szaty najwyższego kapłana - niektórzy sądzą, że były to prawdziwe owoce, przewodnik jednak stwierdził, że najzapewniej chodzi o jakieś małe, sztuczne owocki, bo żywe byłyby zbyt ciężkie, trudno byłoby je zdobyć, a trzeba by je zmieniać co po chwilę, bo zwyczajnie by się psuły.
W Miejscu Najświętszym była, oczywiście, Arka Przymierza...
...a w jej wnętrzu trzy przedmioty: manna, tablice z przykazaniami i laska Aarona, która zakwitła. Aż mnie ciarki przeszły, kiedy skrzynia została otwarta :)
W Przybytku poznaliśmy też tytułowych Holendrów - zrobili całkiem sympatyczne wrażenie, choć troszkę obawialiśmy się ich reakcji, kiedy przewodnik ogłosił, że grupa polska wygrała konkurs znajomości Biblii :) Pogadaliśmy chwilę, podpytując ich, jak to jest z Polakami w Holandii, bo docierają czasem kompromitujące wieści, ale oboje zgodnie stwierdzili, że wcale nie jest źle, Holenderka jest nauczycielką i bardzo lubi uczyć polskie dzieciaki, a w ogóle Polacy bardzo się starają i ciężko pracują. Uff.
Z Przybytku podjechaliśmy pod Słupy Salomona, które z Salomonem nic wspólnego nie mają (podobnie, jak znajdujące się w tej okolicy Kopalnie Króla Salomona - przez tysiąclecia wydobywało się tam miedź, ale akurat z czasów Salomona nie ma żadnych śladów.)
Widać, jak T dzielnie trzyma skałę?
Okazało się, że na skały wiedzie szlaczek, którym dochodzi się do hieroglifu wydłubanego na ścianie parę tysięcy lat temu, przedstawiającego Ramzesa III składającego ofiarę bogini Hathor...
...a u podnóża góry znajduje się świątynka tejże bogini, z tego samego okresu.
W Słupach znów trafiliśmy na Holendrów. Nieco później zdybaliśmy ich na drodze - no coś podobnego, auto im się popsuło, czy co? Przy następnym spotkaniu dopytaliśmy się, czy wszystko w porządku, a oni na to, że to specjalnie, że oni chcą właśnie na nogach.
Pojawiali się tak co kawałek, aż pod koniec dnia zgarnęliśmy ich jednak, kiedy po raz kolejny przyszło nam ich wyprzedzić. Może by i doszli, ale by się naprawdę umordowali, a poza tym nie zdążyliby na ostatni pokaz audiowizualny, który wspólnie obejrzeliśmy. Proponowaliśmy im nawet podrzucenie do Eilat, ale za to już podziękowali i kazali się wysadzić na głównej drodze, bo mają bilety na autobus powrotny.
Wracając jednak do przydrożnych atrakcji w Timnie - mają tam dwie grzybowe formacje skalne. Jedna nazywa się Grzyb...
...a druga Grzyb I Pół, chyba widać dlaczego :)
Koło Grzyba ogląda się też pozostałości starożytnych hut miedzi oraz model piecyka hutniczego.
A na koniec włazi się na fantastyczne skały, choć naprawdę nie ma się już siły :)
Potem zaś wraca się do Eilat, doznaje szoku cenowego na stacji benzynowej (oraz drugiego szoku spowodowanego żarłocznością pojazdu - jak to możliwe, że taka mikra kropka wyżłopała więcej paliwa, niż zużyłaby nasza Impala??)
A na koniec idzie się jeszcze pod pomnik upamiętniający zdobycie Eilat przez wojska izraelskie w Wojnie Sześciodniowej.
Jest się niniejszym gotowym do powrotu na północ.
Na samym początku dowiedziałam się, że wcale nie jest łatwo być Egipcjaninem, szczegolnie na silnym wietrze - człowiek zwyczajnie się wywala.
Pani w kasie poradziła, żebyśmy zaczęli zwiedzanie od samego końca drogi, bo w sam raz zdążymy na prezentację w replice Przybytku, a potem sobie będziemy wracać w swoim tempie. (Dodam, że zastosowaliśmy kupon zniżkowy wygrzebany w kupie materiałów reklamowych w hostelu - nigdy nie zaszkodzi zapytać, czy nie da się uszczknąć z ceny :)
Popędziliśmy zatem pod Przybytek, o którym w 2 Księdze Mojżeszowej, w 31. rozdziale, czytamy, co następuje:
(1) I rzekł Pan do Mojżesza: (2) Patrz! Powołałem imiennie
Besalela, syna Uriego, syna Chura z plemienia Judy, (3) i napełniłem go duchem
Bożym, mądrością, rozumem, poznaniem, wszechstronną zręcznością w rzemiośle, (4)
pomysłowością w wyrobach ze złota, srebra i miedzi, (5) w szlifowaniu drogich
kamieni do oprawy, w snycerstwie i we wszelkiej artystycznej robocie. (6) I oto
przydałem mu Oholiaba, syna Achisamacha, z plemienia Dan. A serce każdego
zręcznego obdarzyłem umiejętnością wykonania wszystkiego, co ci rozkazałem: (7)
Namiot Zgromadzenia, Skrzynię Świadectwa, wieko, które jest na niej, i
wszystkie sprzęty Namiotu, (8) i stół z jego przyborami, i świecznik ze
szczerego złota ze wszystkimi jego przyborami, ołtarz kadzenia, (9) ołtarz
całopalenia ze wszystkimi jego przyborami i kadź wraz z jej podstawą, (10)
szaty haftowane, święte szaty dla Aarona, kapłana, i szaty jego synów do służby
kapłańskiej, (11) olej namaszczania i wonne kadzidło dla przybytku. Niech
uczynią wszystko, jak ci nakazałem.
Muszę przyznać, że czułam się nieswojo, wchodząc nawet na dziedziniec, a co dopiero do wnetrza - nawet nie zdawałam sobie sprawy, że po latach kontaktu z Biblią mam aż tak zakodowane, że tam się nie wchodzi, chyba, że się jest Lewitą/kapłanem! Zadziwił mnie też rozmiar wszystkiego - skala jest zapewne bliska rzeczywistości, bo przyjęto, że jeden łokieć ma 50 cm, a w moich wyobrażeniach cała struktura była o wiele większa.
Przewodnik opowiedział nam najpierw o przedmiotach na Dziedzińcu - o miedzianym ołtarzu całopalenia i "kadzi", czyli umywalni:
Potem weszliśmy do Miejsca Świętego, gdzie oprócz kapłanów (jeden przykład w odzieży zwykłej i jeden w szatach Najwyższego Kapłana) obejrzeliśmy sprzęty: stół na chleby pokładne, świecznik oraz ołtarz kadzenia.
Jeśli chodzi o świecznik, nadal pozostaje do rozgryzienia pytanie o wagę i wielkość. Większość przedmiotów w Przybytku zrobiona była z drewna akacjowego, które widzieliśmy w poprzednim odcinku, i tylko obłożona złotem (co znacznie zmiejszało ciężar), ale świecznik miał być wykuty z jednolitej bryły kruszcu. Złoto jest bardzo ciężkie - na tej stronie przeprowadzono wywód, że cegiełka złota o wymiarach 17.76 cm x 9.21 cm x 4.45 cm, czyli mieszcząca się na dłoni, ważyłaby prawie 14 kg, czyli więcej, niż wiadro wody!
Świecznik ponoć ważył około jednego talentu, która to jednostka może nawet wynosić do 30 kg, czyli, rozumując w tył, około dwóch złotych cegiełek. Jak się to ma do ogromnych świeczników, jakie zwykle występują na przybytkowych ilustracjach, no i oczywiście w niniejszej replice?
Przemieszczamy się dalej - analizujemy ubiory kapłanów. Przewodnik odpowiada na moje pytanie o jabłka granatu, które zdobiły szaty najwyższego kapłana - niektórzy sądzą, że były to prawdziwe owoce, przewodnik jednak stwierdził, że najzapewniej chodzi o jakieś małe, sztuczne owocki, bo żywe byłyby zbyt ciężkie, trudno byłoby je zdobyć, a trzeba by je zmieniać co po chwilę, bo zwyczajnie by się psuły.
W Miejscu Najświętszym była, oczywiście, Arka Przymierza...
...a w jej wnętrzu trzy przedmioty: manna, tablice z przykazaniami i laska Aarona, która zakwitła. Aż mnie ciarki przeszły, kiedy skrzynia została otwarta :)
W Przybytku poznaliśmy też tytułowych Holendrów - zrobili całkiem sympatyczne wrażenie, choć troszkę obawialiśmy się ich reakcji, kiedy przewodnik ogłosił, że grupa polska wygrała konkurs znajomości Biblii :) Pogadaliśmy chwilę, podpytując ich, jak to jest z Polakami w Holandii, bo docierają czasem kompromitujące wieści, ale oboje zgodnie stwierdzili, że wcale nie jest źle, Holenderka jest nauczycielką i bardzo lubi uczyć polskie dzieciaki, a w ogóle Polacy bardzo się starają i ciężko pracują. Uff.
Z Przybytku podjechaliśmy pod Słupy Salomona, które z Salomonem nic wspólnego nie mają (podobnie, jak znajdujące się w tej okolicy Kopalnie Króla Salomona - przez tysiąclecia wydobywało się tam miedź, ale akurat z czasów Salomona nie ma żadnych śladów.)
Widać, jak T dzielnie trzyma skałę?
Okazało się, że na skały wiedzie szlaczek, którym dochodzi się do hieroglifu wydłubanego na ścianie parę tysięcy lat temu, przedstawiającego Ramzesa III składającego ofiarę bogini Hathor...
...a u podnóża góry znajduje się świątynka tejże bogini, z tego samego okresu.
W Słupach znów trafiliśmy na Holendrów. Nieco później zdybaliśmy ich na drodze - no coś podobnego, auto im się popsuło, czy co? Przy następnym spotkaniu dopytaliśmy się, czy wszystko w porządku, a oni na to, że to specjalnie, że oni chcą właśnie na nogach.
Pojawiali się tak co kawałek, aż pod koniec dnia zgarnęliśmy ich jednak, kiedy po raz kolejny przyszło nam ich wyprzedzić. Może by i doszli, ale by się naprawdę umordowali, a poza tym nie zdążyliby na ostatni pokaz audiowizualny, który wspólnie obejrzeliśmy. Proponowaliśmy im nawet podrzucenie do Eilat, ale za to już podziękowali i kazali się wysadzić na głównej drodze, bo mają bilety na autobus powrotny.
Wracając jednak do przydrożnych atrakcji w Timnie - mają tam dwie grzybowe formacje skalne. Jedna nazywa się Grzyb...
...a druga Grzyb I Pół, chyba widać dlaczego :)
Koło Grzyba ogląda się też pozostałości starożytnych hut miedzi oraz model piecyka hutniczego.
A na koniec włazi się na fantastyczne skały, choć naprawdę nie ma się już siły :)
Potem zaś wraca się do Eilat, doznaje szoku cenowego na stacji benzynowej (oraz drugiego szoku spowodowanego żarłocznością pojazdu - jak to możliwe, że taka mikra kropka wyżłopała więcej paliwa, niż zużyłaby nasza Impala??)
A na koniec idzie się jeszcze pod pomnik upamiętniający zdobycie Eilat przez wojska izraelskie w Wojnie Sześciodniowej.
Jest się niniejszym gotowym do powrotu na północ.
poniedziałek, 19 marca 2012
1114. חי בר Yotvata Hai Bar (4)
Na wtorek mieliśmy zaplanowane dwie atrakcje - rezerwat zwierzęcy Hai Bar oraz park Timna. Niby jedno i drugie można zwiedzać za pomocą dołączenia się do zorganizowanej wycieczki, ale narzuca to pewne ograniczenia, więc postanowiliśmy zrobić to na własną rękę, wynajętym pojazdem.
Podróż nie była długa (w Izraelu podróż nigdy nie jest długa...), za to sunąc nieco na północ, w porannym słońcu napatrzyliśmy się na piękne góry.
W Yotvata Hai Bar hoduje się zwierzęta, które w większości wspomniane są w Biblii, a w ostatnich czasach na zamieszkiwanej przez nich pustyni Negev albo całkowicie wymarły, albo są zagrożone wyginięciem. Docelowo mają być wypuszczane "w naturę", co już nawet w odniesieniu do niektórych gatunków rozpoczęto.
Zwiedzanie składa się z dwóch części: pierwsza bardziej przypomina ZOO - na sporych wybiegach mieszkają tam szakale, hieny, wilcy okrutni, trochę ptactwa (np. ogromne sępiska, które właśnie zwłóczyły materiały na gniazdo) i góralki, do których wrócę jeszcze w innym poście. Niestety, większość zdjęć z tej części okazała się nieudana, bo zwirze właśnie szły spać w swoich kryjówkach, a do tego z nich wiele ma kolory maskujące i ciężko jest je w ogóle dostrzec na pustynnym tle.
Były też i mniejsze klatki - na przykład z rogatą żmiją, brrr:
Druga część to safari, gdzie po olbrzymim ogrodzonym terenie jeździ się autem, a zwierzęta chodzą luzem. Zjawiliśmy się na miejscu pierwsi, jak to nam się często zdarza, więc okazów tuż obok drogi było mnóstwo. (Co prawda, kiedy podjechaliśmy pod rezerwat dobrze przed godziną otwarcia, ze zdumieniem zobaczyliśmy na parkingu sześć wielkich, uszatych autokarów, a wokół nich stonkę składającą się z wczesnonastoletnich dziewcząt. Odetchnęliśmy z ulgą, kiedy okazało się, że to wszystko uczestniczki jakiejś wycieczki szkolnej, która nocowała w rezerwatowych namiotach, i właśnie odjeżdżają :)
Bez dalszego gadulstwa przechodzę zatem do zdjęć - kiedy wjechaliśmy za ogrodzenie, po pewnym czasie powstała mała burza piaskowa (słowo honoru, to nie my ją zrobiliśmy!), która jeszcze dodała nieco dramatyczności oglądanym widokom. Na szczęście większość zwierząt zajmowała się swoimi sprawami, nie reagowały na nas, nawet gdy stały tuż obok drogi; jedynie strusie były ciekawskie i trzeba było zamykać okna, bo interesowały się wnętrzem naszego autka :)
Podróż nie była długa (w Izraelu podróż nigdy nie jest długa...), za to sunąc nieco na północ, w porannym słońcu napatrzyliśmy się na piękne góry.
W Yotvata Hai Bar hoduje się zwierzęta, które w większości wspomniane są w Biblii, a w ostatnich czasach na zamieszkiwanej przez nich pustyni Negev albo całkowicie wymarły, albo są zagrożone wyginięciem. Docelowo mają być wypuszczane "w naturę", co już nawet w odniesieniu do niektórych gatunków rozpoczęto.
Zwiedzanie składa się z dwóch części: pierwsza bardziej przypomina ZOO - na sporych wybiegach mieszkają tam szakale, hieny, wilcy okrutni, trochę ptactwa (np. ogromne sępiska, które właśnie zwłóczyły materiały na gniazdo) i góralki, do których wrócę jeszcze w innym poście. Niestety, większość zdjęć z tej części okazała się nieudana, bo zwirze właśnie szły spać w swoich kryjówkach, a do tego z nich wiele ma kolory maskujące i ciężko jest je w ogóle dostrzec na pustynnym tle.
Były też i mniejsze klatki - na przykład z rogatą żmiją, brrr:
Druga część to safari, gdzie po olbrzymim ogrodzonym terenie jeździ się autem, a zwierzęta chodzą luzem. Zjawiliśmy się na miejscu pierwsi, jak to nam się często zdarza, więc okazów tuż obok drogi było mnóstwo. (Co prawda, kiedy podjechaliśmy pod rezerwat dobrze przed godziną otwarcia, ze zdumieniem zobaczyliśmy na parkingu sześć wielkich, uszatych autokarów, a wokół nich stonkę składającą się z wczesnonastoletnich dziewcząt. Odetchnęliśmy z ulgą, kiedy okazało się, że to wszystko uczestniczki jakiejś wycieczki szkolnej, która nocowała w rezerwatowych namiotach, i właśnie odjeżdżają :)
Bez dalszego gadulstwa przechodzę zatem do zdjęć - kiedy wjechaliśmy za ogrodzenie, po pewnym czasie powstała mała burza piaskowa (słowo honoru, to nie my ją zrobiliśmy!), która jeszcze dodała nieco dramatyczności oglądanym widokom. Na szczęście większość zwierząt zajmowała się swoimi sprawami, nie reagowały na nas, nawet gdy stały tuż obok drogi; jedynie strusie były ciekawskie i trzeba było zamykać okna, bo interesowały się wnętrzem naszego autka :)
Pstruś jaki jest, każdy widzi. |
Struś patrzył na nas z góry, a my czym prędzej zatrzasnęliśmy okno. |
Akacja, czyli drzewo syttym, z którego budowany był Przybytek na puszczy. |
Antylopa adaks |
Antylopa adaks |
Antylopa oryks |
Antylopa oryks |
Dziki osiołek |
Labels:
fotoreportaż,
izrael,
turystycznie,
zwierzecosc
sobota, 17 marca 2012
1113. Co się działo w Eilat, czyli opowieści mrożące krew w żyłach, na sucho i na mokro (3)
W poniedziałek rano skorzystaliśmy z hostelowej kuchni i jadalni, dość malowniczej i pełnej odniesień izraelskich, łącznie z wielkim Mojżeszem dzierżącym tablice z przykazaniami - może jako środek zapobiegawczy przeciwko wybrykom...
...po raz kolejny mówię sobie: w krajach z obcym alfabetem naprawdę dobrze jest znać ten alfabet :) Inaczej człowiek wysiada "na nosa", chyba, że ma w sobie odwagę zadawać co chwilę pytania.
Autobus jechał najpierw przez dzielnicę hotelową i nazbierał pasażerów z ręcznikami i torbami plażowymi, powietrze zgęstniało od oparów unoszących się z grubych warstw kremów z filtrem. Dalej na tej trasie znajdują się plaże, jak również Obserwatorium, gdzie można zwiedzać rafę koralową. Ponoć piękne, ale... drogie, a poza tym podobne oglądanie przez szybę możemy zaliczyć i w Chicago (choć wiadomo, że tu sztuczne, tam prawdziwe.)
Nam zamarzyło się snorklowanie, dostępne w pobliskim rezerwacie. Zdumiałam się, że na plaży nie było praktycznie nikogo - hurra, cała rafa dla nas! T poleciał do wody, a ja rozglądałam się po świecie, zaglądając przez lornetkę do Jordanii po drugiej stronie zatoki.
Nie jestem najlepszym pływakiem na świecie, więc eilacka rafa stanowiła dla mnie wielkie wyzwanie. Po pierwsze - nie wchodzi się do wody z brzegu, bo rafa zaczyna się równo z wodą, tylko trzeba powędrować po pomoście i spuścić się ze schodów od razu do głębokiej i ZIMNEJ wody. Nawdziałam maskę, wsadziłam dziób pod powierzchnię... a tam z dziesięć pięter wody! Oooo mowy nie ma.
Dziesięciu pięter na pewno nie było - T powiada, że do dziesięciu metrów mogło być. Pozazdrościłam i prawie że z płaczem przekonałam siebie, że jakoś wytrzymam tę zimną wodę i że mogę się, jakby co, trzymać sznurka (oraz że jeśli nie umrę ze strachu, to zapewne wkrótce z zazdrości). Głupio to wygląda na zdjęciach, ale trudno :)
Naoglądałam się cudów! Warto było pocierpieć, nawet poharatać odnóża trzymając się kurczowo metalowych schodów. Zaglądanie pod wodę to jedno z najbardziej niesamowitych przeżyć.
Kolorowe rybki przepływały tuż obok - zdawało się, że zaraz będą łaskotały...
Druga część dnia działa się nad poziomem morza, w wielkiej suchości. Wypożyczyliśmy auto (tak naprawdę było nam potrzebne tylko na wtorek, ale okazało się, że wygodniej jest pożyczyć na całe 24h). Wymyśliliśmy, że pojedziemy trochę na zachód, pod granicę egipską, gdzie przy drodze nr 12 jest góra Yoash, z której roztaczają się piękne widoki. Krajobraz oczywiście drastycznie się zmienia.
Pachnie granicą - od czasu do czasu bunkry, flagi... poza tym droga raczej pusta.
Nie spodziewaliśmy się, że dojazd do naszej góry będzie wymagał przeprawienia się przez punkt kontrolny. Dokumentów nie sprawdzano, ale wydano nam zalaminowany numerek. Od razu graniczne druty przybiegły jakoś bliżej drogi.
Góry jak nie było, tak nie ma. Dawno już minęła odległość, jaką miałam wyznaczoną podczas przygotowań, aż wreszcie pojawił się drogowskaz do punktu widokowego, też z nazwą jakiejś góry. Uznałam, że pokręciły mi się nazwy i bez zastanowienia wturlaliśmy się na górkę... gdzie przywitała nas paczka kolesiów z karabinami, dopytujących łamaną angielszczyzną, po co my tu i w ogóle zmykać.
Wyjaśniliśmy, że my tylko po widok, po zdjęcia... "róbcie dwa zdjęcia i już was nie ma!"
Pstryknęliśmy kilka fotek i zemknęliśmy stamtąd, podziwiając w drodze zachód słońca nad Egiptem.
Na punkcie kontrolnym oddaliśmy numerek... po czym nastąpił moment "ooooooo!" Okazało się bowiem, że poszukiwana przez nas góra Yoash była tuż PRZED punktem kontrolnym i, kto wie, może nawet był piękny drogowskaz, ale podjazd do spotkania z wojskiem zbił nas z pantałyku i lekko przyślepił.
Wyleźliśmy na górę, choć już trochę się zmierzchało - nawet bezczelnie pstryknęliśmy zdjęcie wspomnianego punktu kontrolnego:
Jeszcze kilka przystanków w drodze powrotnej, przymglone fotki - te góry w oddali to już Jordania, a pośrodku, w dolinie, jest kilkukilometrowy pasek Izraela.
Zakupiliśmy sobie w pobliskiej piekarni piękny bochen chleba - smak trochę nas rozczarował, bo po "otwarciu" wnętrze okazało się beżowe, w kolorze, jakiego raczej nie znamy. Głód jednak nie pyta o kolor pożywienia, tylko wcina :)
A przed zaśnięciem bawiliśmy się telewizją - szczególnie zaś urozmaiceniami językowymi :)
Subskrybuj:
Posty (Atom)