sobota, 17 marca 2012

1113. Co się działo w Eilat, czyli opowieści mrożące krew w żyłach, na sucho i na mokro (3)

W poniedziałek rano skorzystaliśmy z hostelowej kuchni i jadalni, dość malowniczej i pełnej odniesień izraelskich, łącznie z wielkim Mojżeszem dzierżącym tablice z przykazaniami - może jako środek zapobiegawczy przeciwko wybrykom...

 ... i kiedy rozłożyliśmy mapy i przewodniki, bardzo miła pani z obsługi zapytała, czy nam w czymś nie pomóc. Skorzystaliśmy - bo nie bardzo wiedzieliśmy, jak dostać się do rezerwatu z rafą. Pani zaś była studnią, wypełnioną po brzegi informacjami, łącznie z numerem autobusu i godzinami odjazdów. Popędziliśmy zatem na pobliski dworzec i zapakowaliśmy się w pojazd...

...po raz kolejny mówię sobie: w krajach z obcym alfabetem naprawdę dobrze jest znać ten alfabet :) Inaczej człowiek wysiada "na nosa", chyba, że ma w sobie odwagę zadawać co chwilę pytania.

Autobus jechał najpierw przez dzielnicę hotelową i nazbierał pasażerów z ręcznikami i torbami plażowymi, powietrze zgęstniało od oparów unoszących się z grubych warstw kremów z filtrem. Dalej na tej trasie znajdują się plaże, jak również Obserwatorium, gdzie można zwiedzać rafę koralową. Ponoć piękne, ale... drogie, a poza tym podobne oglądanie przez szybę możemy zaliczyć i w Chicago (choć wiadomo, że tu sztuczne, tam prawdziwe.)

Nam zamarzyło się snorklowanie, dostępne w pobliskim rezerwacie. Zdumiałam się, że na plaży nie było praktycznie nikogo - hurra, cała rafa dla nas! T poleciał do wody, a ja rozglądałam się po świecie, zaglądając przez lornetkę do Jordanii po drugiej stronie zatoki.


Nie jestem najlepszym pływakiem na świecie, więc eilacka rafa stanowiła dla mnie wielkie wyzwanie. Po pierwsze - nie wchodzi się do wody z brzegu, bo rafa zaczyna się równo z wodą, tylko trzeba powędrować po pomoście i spuścić się ze schodów od razu do głębokiej i ZIMNEJ wody. Nawdziałam maskę, wsadziłam dziób pod powierzchnię... a tam z dziesięć pięter wody! Oooo mowy nie ma.


Dziesięciu pięter na pewno nie było - T powiada, że do dziesięciu metrów mogło być. Pozazdrościłam i prawie że z płaczem przekonałam siebie, że jakoś wytrzymam tę zimną wodę i że mogę się, jakby co, trzymać sznurka (oraz że jeśli nie umrę ze strachu, to zapewne wkrótce z zazdrości). Głupio to wygląda na zdjęciach, ale trudno :)


Naoglądałam się cudów! Warto było pocierpieć, nawet poharatać odnóża trzymając się kurczowo metalowych schodów. Zaglądanie pod wodę to jedno z najbardziej niesamowitych przeżyć.


 Kolorowe rybki przepływały tuż obok - zdawało się, że zaraz będą łaskotały...


Druga część dnia działa się nad poziomem morza, w wielkiej suchości. Wypożyczyliśmy auto (tak naprawdę było nam potrzebne tylko na wtorek, ale okazało się, że wygodniej jest pożyczyć na całe 24h). Wymyśliliśmy, że pojedziemy trochę na zachód, pod granicę egipską, gdzie przy drodze nr 12 jest góra Yoash, z której roztaczają się piękne widoki. Krajobraz oczywiście drastycznie się zmienia.


 Pachnie granicą - od czasu do czasu bunkry, flagi... poza tym droga raczej pusta.


Nie spodziewaliśmy się, że dojazd do naszej góry będzie wymagał przeprawienia się przez punkt kontrolny. Dokumentów nie sprawdzano, ale wydano nam zalaminowany numerek. Od razu graniczne druty przybiegły jakoś bliżej drogi.


Góry jak nie było, tak nie ma. Dawno już minęła odległość, jaką miałam wyznaczoną podczas przygotowań, aż wreszcie pojawił się drogowskaz do punktu widokowego, też z nazwą jakiejś góry. Uznałam, że pokręciły mi się nazwy i bez zastanowienia wturlaliśmy się na górkę... gdzie przywitała nas paczka kolesiów z karabinami, dopytujących łamaną angielszczyzną, po co my tu i w ogóle zmykać.

Wyjaśniliśmy, że my tylko po widok, po zdjęcia... "róbcie dwa zdjęcia i już was nie ma!"


Pstryknęliśmy kilka fotek i zemknęliśmy stamtąd, podziwiając w drodze zachód słońca nad Egiptem.


Na punkcie kontrolnym oddaliśmy numerek... po czym nastąpił moment "ooooooo!" Okazało się bowiem, że poszukiwana przez nas góra Yoash była tuż PRZED punktem kontrolnym i, kto wie, może nawet był piękny drogowskaz, ale podjazd do spotkania z wojskiem zbił nas z pantałyku i lekko przyślepił.

Wyleźliśmy na górę, choć już trochę się zmierzchało - nawet bezczelnie pstryknęliśmy zdjęcie wspomnianego punktu kontrolnego:


 Jeszcze kilka przystanków w drodze powrotnej, przymglone fotki - te góry w oddali to już Jordania, a pośrodku, w dolinie, jest kilkukilometrowy pasek Izraela.


Zakupiliśmy sobie w pobliskiej piekarni piękny bochen chleba - smak trochę nas rozczarował, bo po "otwarciu" wnętrze okazało się beżowe, w kolorze, jakiego raczej nie znamy. Głód jednak nie pyta o kolor pożywienia, tylko wcina :)


A przed zaśnięciem bawiliśmy się telewizją - szczególnie zaś urozmaiceniami językowymi :)


2 komentarze:

bordowy pies pisze...

Niezły jest ten "menorowy" stolik z pierwszego zdjęcia ;)
Uśmiałam się czytając opis wyprawy na górę Yoash, ach te złośliwe drogowskazy ;)
Czytając Twoje zmagania ze snorklowaniem, miałam wrażenie, że czytam o sobie. Zachowuję się bardzo podobnie, zawsze panikuję podczas schodzenia do wody, bo przecież tam jest taaaaaak głęboko ;) A z drugiej strony, tak pięknie, że człowiek się szamocze, zmaga sam ze sobą i ze swoim strachem, ale nie odpuszcza, bo szkoda stracić piękne widoki.

Chyba przesadzam trochę z długością komentarzy, jakby co, to daj znać, będę się streszczać ;)

kasia | szkieuka pisze...

Po cichu liczę, że może jeszcze ta panika przed wodą gdzieś sobie pójdzie, ale chyba mam za mało kontaktu... Kilka lat temu podobne stresy wywoływały przepaście i wysokości, nawet jeśli ścieżka miała kilka metrów, a drabiny stanowiły przeszkodę nie do pokonania. Teraz się już wszędzie włazi - z ostrożnością, ale bez paniki; kwestia poćwiczenia/przyzwyczajenia.

A co do długości komentarzy nie mam żadnych zastrzeżeń :)