Tydzień w pięknym miejscu w górach, wśród znajomych starych i nowych, w zasypaniu nutami po sam czubek głowy, okazał się próbką czegoś rajskiego, choć może nieco męczącego. Nie wyobrażam sobie jednak raju, w którym się wyłącznie wypoczywa, więc pewnie jedno przychodzi z drugim. (Nawiasem mówiąc - ciekawe, czy Adam z Ewą bywali zmęczeni? Doskonali ludzie w doskonałych okolicznościach? Hm.)
Koncert w Krakowie był ukoronowaniem tego tygodnia, choć on z kolei doskonały nie był, bo upał jednak dał w kość i w gardło, tak, że udało nam się parę razy wyprodukować harmonie, których nie powstydziłby się kompozytor najkrzywszej muzyki współczesnej.j. Gościom jednak się podobało, a i nam sprawiło w sumie nielichą przyjemność, bo na przykład taki Chór Hebrajskich Niewolników można śpiewać bez końca. (Zdawało mi się, że już to umiem, a tu na próbach okazało się znienacka, że w tym utworze występują dwa soprany i trzeba się było pędem douczyć.)
Cenne były spotkania i pogaduchy na nowo przeciągające niteczki przyjaźni z osobami znanymi sprzed lat; troszkę może inaczej teraz, kiedy zanikła dziura pólpokoleniowa, bo przez długi czas byłam w tym chórze najmłodsza. Dzięki temu jednak, znalazłszy się w samym środeczku drogi do następnego pokolenia, zadzierzgnęłam też niteczki z kilkoma fajnymi małolatami w wieku dwudziestkowym.
Kolekcjonowałam sobie więc postacie w tych rozmowach... największe wrażenie zrobiło jednak chyba spotkanie z dziewczyną na swój sposób wyrwaną śmierci - półtora roku temu, po ciężkim wypadku samochodowym nie wiadomo było nawet, czy po niesamowicie skomplikowanych obrażeniach przeżyje. Długa śpiączka, wybudzanie, kroczek po kroczku przywracanie do życia, uczenie się na nowo każdego drobiazgu... dziś Paulina chodzi o własnych siłach, trochę koślawo, ale bez wózka, kul i kijków, które po kolei były etapami powrotu do pionu. Mówi - choć brzmi to jak rozmowa z obcokrajowcem szukającym jeszcze odpowiednich słów; ćwiczy pisanie, ćwiczy precyzję rąk, rehabilitacja trwa.
Paulina jest przylepą, co chwilę zarzucającą człowiekowi ręce na szyję i jak fontanna tryskającą radością z tych - z naszego punktu widzenia drobnych - osiągnięć, ale mówi też trochę o frustracji spowodowanej powolnym tempem tych wszystkich zmian. Takie spotkanie zmienia trochę perspektywę... tu się człowiek martwi, że jakiegoś tam stempelka nie posiada, albo jakiś bzdurny plan nie wypalił, a tam - taka radość, że w ogóle się żyje. Nie umiem sobie wyobrazić takiego powrotu do życia, ani tego, czego w tym procesie doświadczyli jej rodzice. Myśmy tylko kibicowali z dala.
Z takich "życiowych" refleksji jeszcze: ludzie pamiętają o człowieku takie szczegóły, które w życiu nie przyszłyby mi do głowy. Drobiazgi, które dla mnie wtedy nie miały praktycznie żadnego znaczenia, tycie, tyciutkie geściki - a komuś tam jednak zapadły w pamięć i po dziesięciu-piętnastu latach je wygrzebuje. Wnioskuję zatem, że trza się starać :)
I cóż jeszcze... przemijanie czasu, ale z drugiej strony, dla równowagi, ogrom entuzjazmu, nastawienia "chce mi się", niekończącego się wdrapywania na coraz wyższy poziom, poświęcenia dla innych zupełnie bezinteresownie. I mnóstwo innych wrażeń, do których jeszcze się może wróci, ale póki co - kilka zdjęć wspomnianych na początku, z wczoraj:
Fajnie jest widzieć, że moja walizka leci ze mną - ta kolorowa :)
Autostrada, którą się przyjechało, i gobeliny z poletek uprawnych.
Ciepłownia jakaś, czy elektrownia?
Ze szkieukami cienko jakoś było podczas tej wyprawy, ale na sam koniec, na lotnisku w Chicago, trzeba było przejść przez galerię zachęcającą do zwiedzania muzeum witraży na Navy Pier, więc nałapałam sobie na koniec szklanych fotek. I w sam raz, jak po tym spowolnieniu dotarłam do karuzeli z bagażami, wyjechała moja liściasta waliza :)