Tramwaj wspinał się na wzgórza i zjeżdżał z nich wśród zgrzytów, pisków i podzwaniania; zatrzymywał się na środku skrzyżowań (bo tam właśnie miewa często przystanki, jako że skrzyżowania są jedyną poziomą częścią trasy :). Zatrzymał się też w bylejakim miejscu, by hamulcowy mógł wskoczyć do sklepu i pobrać lancz.
Zajechaliśmy tą tramwajką do Chinatown – najstarszej chińskiej dzielnicy w Stanach, rzeczywiście rozbudowanej i po brzegi pełnej chińskich akcentów. Nagraliśmy tam Chińczyka grającego na tradycyjnym zapewne chińskim instrumencie (trzeszczy trochę z powodu wiatru).
Tak wygląda brama do Chinatown:
Grant Street, główna ulica Chińczykowa, pełna jest rozmaitych figur.
Kilka budynków od zewnatrz...
Wnętrza pełne są WSZYSTKIEGO.
I jest tam nawet chiński szpital.
Kiedy wróciliśmy na Fishermen’s Wharf, trzeba było nawrzucać nowych pieniążków do parkometru. Już wcześniej zużyliśmy wszystkie monety (dobrze, że przyjechaliśmy tam dość wcześnie, jak zwykle było mniej ludzi, a więcej parkingu). Przyplątał się zarośniety bezdomny, który wziął dwa papierowe dolary i ze swoich monet wydał nam $1.75 (zdaje się, że to taka przenośna wymiana :) Nie starczyło jeszcze, więc T i ja kupiliśmy w najbliższym sklepie po widokówce i w ten sposób zdobyliśmy drobne na jeszcze trochę czasu.
2 komentarze:
Przepiekne zdjecia i takie kolorowe,czego tu troche w Illinois brakuje:)
pozdrawiam,Monika
ah, jak sie poszuka, to i u nas sie conieco kolorow znajdzie :) Choc geograficznie illinois rzeczywiscie jest mniej ciekawe.
Pozdrawiam wzajemnie :)
Prześlij komentarz