Po późnym lanczyku postanowiliśmy zajrzeć jeszcze na drobne szlaczki w okolicy Jaskini Mamuciej – jeden z nich znajduje się w południowej części parku narodowego, przy całkiem innej drodze, i prowadzi do potężnego zapadliska, na dnie którego widać kawalątek błotnistej rzeki. Woda nawet nie płynie, tylko tworzy spore kałuże o odcieniu "mała kawa, duże mleko".
Zeszliśmy na dno przepaści, by na własnej skórze odczuć głębokość zjawiska; nie było, na szczęście, komarów – doszliśmy do wniosku, że w tak wilgotnym powietrzu nie dają po prostu rady machać skrzydełkami. Pot lał się z nas strumieniami, parowały okulary... parowały okulary, jak w saunie jakiej! Takie zjawisko to dla nas nowość, żeby w normalnym lesie, na zwykłym spacerze zaparowaly szkiełka. I zdjęcia też wyszły zamglone.
Nie było żadnych zwierząt – pewnie też im się nie chce nic robić w takiej duchocie. Natknęliśmy się jedynie na Haploa clymene, ćmę z odwróconym krzyżem i kilka płaskich, kolorowych wijów Polydesmida...
...oraz na miriady wijów brązowych, których prawdziwej nazwy nie udało mi się znaleźć. Zeszliśmy na balkonik pod skalną półkę, oparłam łokcie na poręczy, patrzę – a tu obok zasuwa taki wielonóg... a obok drugi, a na całej poręczy dziesiątki, a na skale nad głową setki!!!
Potem już niczego w tym lesie nie dotykaliśmy bo wije wiły się po zwalonych drzewach i nawet po jeszcze żywych, po poręczach i po wszystkich mostkach.
Szukając informacji o wijach odkryłam ciekawostkę językową. Myślałam, że millipede i centipede to to samo, przynajmniej w użyciu potocznym. A tu nie! Centipedes mają po jednej parze nóg na segment i po polsku nazywają się pareczniki, a millipedes to dwuparce i mają po dwie pary nóg na segment. Oczywiście są i inne różnice, ale to widać od razu.
No a jak powiedzieć po angielsku stonoga? Widzę, że istnieje coś takiego jak woodlouse, czyli dosłownie (choć bez sensu) wesz drzewna. Artykuł w Wikipedii podaje, że pospolitych nazw jest sporo i różnią się zależnie od regionu. Zdaje mi się, że na Środkowym Zachodzie powiedziałoby się potocznie roly-poly. Wszystko to jest, rzecz jasna, nie do końca ścisłe, bo potoczne określenia robali niekoniecznie pokrywają się z systematyką. W każdym razie stonoga to nie wij :)
Drugi szlak znajdował się nad rzeką – Green River się ona zwie i tam, gdzie do niej zeszliśmy, rzeczywiście wygląda zieloniutko. Nie była to jednak główna ciekawostka; od koloru bardziej interesujący był jeżdżący na linach prom, w ciągu minuty z małym okładem transportujący auta na przeciwny brzeg.
Przy promie jest też krótki szlaczek do kolejnej podziemnej rzeki – Echo River wydostaje się tu z jaskini i spływa do Green River; ciężko trochę to wypatrzyć, bo miejsce wypływu przypomina raczej brudne bajorko, a nie krystaliczne źródło. Niemniej jednak dzięki wiszącym tuż nad ziemią mgłom (wspominałam już, że było wilgotno? :) niektóre widoki były całkiem magiczne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz