Ponieważ wyjechaliśmy wcześnie rano, na podróż zostało sporo czasu; postanowiliśmy zatrzymać się w Indianapolis ze szczególnym wskazaniem na stanowy Kapitol. Bez większych problemów znaleźliśmy miejsce na parkingu – darmowe z okazji święta; tuż obok znów trafiliśmy na oznaki „zieloności” – automatyczną wypożyczalnię rowerów (coś podobnego istnieje już w Chicago), oraz wypożyczalnię elektrycznych samochodów.
Kapitol był niestety zamknięty (choć z dalsza sprawiał wrażenie, że uda nam się wejść – przez otwarte na oścież monumentalne drzwi widać było świetliste żyrandole).
Szkieuka! Fajne zielonkawe latarnie z deseniem
w dębowe liście.
Poszwędaliśmy się więc po okolicy, pogadaliśmy z wiewiórkami – nie unikają specjalnie ludzi, zresztą ktoś poczęstował je właśnie krakersami. Z bliska widać, że ich ogonki są cieniutkie, a kita to same włosy, stojące na baczność.
I tym sposobem zakończyliśmy niemalże tę wycieczkę (przysługiwał jeszcze przystanek na badziewiaka lanczowego – wypadło tym razem na McDonalda, ale z jakiejś przyczyny nie było w nim naszych ulubionych kanapek BLT; czyżby zlikwidowano je, jak jakiś czas temu pieczarki? Za to wnętrze ozdobione było elementami „pożyczonymi” najwyraźniej z jakiegoś zabytku.)
Skończyłam książkę „Murder in Nice”, T przesłuchał spory kawał powieści o początkach chrześcijaństwa w Japonii. W trzy dni pokonaliśmy około półtora tysiąca kilometrów.
1 komentarz:
Bardzo fajnie napisane. Pozdrawiam serdecznie !
Prześlij komentarz