czwartek, 14 kwietnia 2016

16:09. Utah 20: Pięć poniżej dozwolonej, czyli kamping w Mantua, UT (poniedziałek/ wtorek)

<<poprzedni odcinek>> || <<następny odcinek>>


Z kampingami, jak wiadomo, bywa różnie. Raz człowiek się nastawi na byleco, a miejsce wypasione i z usługami; kiedy indziej zapowiada się fajnie, a zostaje się w danym miejscu wyłącznie dlatego, że w całej wielkiej okolicy nie ma nic innego do wyboru. O najgorszym kampingu pisać nie będę, bo to ujma dla reputacji, jaką cieszy się u nas ten sposób podróżowania. Z wyznaczeniem najlepszego też trudno – bo to jak z najwyższymi wieżowcami: ten najwyższy z antenami, ten bez, ten jako budynek mieszkalny, tamten biurowiec, ten na zachodniej półkuli, a tamten po wschodniej stronie Mississippi. Trzeba by koniecznie dookreślić kryteria.

Wracam jednak do noclegu w Mantui – po samej nazwie zapowiadało się romantycznie. Miejsce nad rezerwuarem, małe miasteczko na północ od Salt Lake City, z dala od zgiełku itd.


W wikipedii wyczytaliśmy, że trzeba się tu mieć na baczności, jeśli chodzi o prędkość jazdy: Mantua określana jest jako speed trap, czyli miejsce, gdzie szczególnie często obrywa się za szybką jazdę. W miasteczku zamieszkanym przez jakieś 700 osób szeryf przyznaje 1300 mandatów rocznie i połowa rocznego budżetu mieścinki bierze się właśnie z nich.

Dlatego – chociaż w całej reszcie Ameryki panuje powszechna niepisana umowa, że jeździ się pięć mil powyżej tego, co na znaku i żaden policjant nie będzie za to karał – w Mantui lepiej jest jechać pięć poniżej. A nie jest to łatwe, bo od razu przy wjeździe do miasteczka wita ograniczenie do 25 m/h, a jeśli się jest ciężarówką, to do 15 m/h.

Dowlekliśmy się jednak na kamping – cienki bardzo: nie ma pryszniców, nie ma internetów, ubikacje wewnątrz sklepu otwarte do dwudziestej, potem tojtojka z wielkim napisem „Honey Bucket”. Namiot mamy rozłożyć „na drugiej łączce”, co oznacza miejsce tuż obok niezakopanych rowów z jakimiś przewodami. Rezerwuar, owszem, za płotem i rowem z błotnistą wodą i dziurawą kładką, ale mocno podeschnięty i jakiś taki mało zachęcający. Pewnie w pustynnym Utah taka kałuża liczy się spory zbiornik wodny, ale jak się mieszka nad Wielkimi Jeziorami, to się ma inne wyobrażenia.

Ale to nic, bywało gorzej. Z namiotu i tak nie widać, co jest na zewnątrz, a chodzi tylko o przespanie się.

Przed zakiszeniem się w namiocie wędruję do ubikacji w sklepie... i tam doznaję szoku. W ŻYCIU, na żadnym kampingu (a było ich kilkadziesiąt, nie wiadomo, czy nie dociąga pod setkę) nie było takiej łazienki: z półeczkami, eksponatami, kraftowymi szczegółami – i oryginalną pierwszą stroną z Washington Post nad wielkim, stojącym lustrem. (Lustro może można było umieścić jakoś inaczej, bo człowiek zmuszony jest oglądać się w nim zasiadając na porcelanowym tronie.) Niniejszym jednak zwracam honor. Może nie szeryfowi Mantui, ale kampingowi na pewno :)








Brak komentarzy: