<<poprzedni odcinek>> || <<następny odcinek>>
Droga 313 prowadzi do parku stanowego zorganizowanego wokół skalnego cypla otoczonego przepaściami. Wspina się najpierw dość ostro zakosami wśród pionowych czerwonych klifów, by potem wyhamować i w pionie, i w poziomie.
Na samym płaskowyżu, kiedy już znikną za plecami czerwone skałki, kilka kilometrów jedzie się trawnikiem z drobnymi, kilkudziesięciocentymentrowymi może krzaczkami. Nuda. Nic nie zwiastuje fantastycznej scenerii Martwego Konia, ponoć jedneego z najczęściej fotografowanych widoków na świecie.
Odwiedza się najpierw visitor center, składający się głównie ze sklepu, małej wystawy przyrodniczej i tarasu. To jednak tylko wstęp – do właściwej atrakcji jedzie się jeszcze milę dalej (i tyle, bo dalej przepaść).
Tam zaś rozum doznaje pomieszania, bo nie jest przyzwyczajony do oglądania tak olbrzymich przestrzeni. Widzi w dole pętlę żółtozielonkawej rzeki – trudno powiedzieć, jaki ma dokładnie odcień, zmienia się to chyba zależnie od oświetlenia. Woda płynie sześćset metrów poniżej punktu, w którym stoimy – podobna różnica wysokości dzieli Hel od Nowego Targu.
Ale Dead Horse Point to również ogrom przestrzeni w poziomie. Dolinę przegradzają bordowe grzebienie różnej wysokości i po chwili traci się orientację, który jest na którym planie. Gołym okiem i bez doświadczenia geologicznego łatwo można też dostrzec pasma osadów i różnice w twardości materiału.
W przeciwieństwie do Gór Skalistych nie ma tu wielkiego tłoku – w większości zdarza nam się kontakt z cudzoziemcami: słyszymy niemiecki, francuski, chyba holenderski. Przeważnie starsi ludzie – co też ma swoje plusy, bo po pierwsze daje NAM nadzieję na emerytalne podróże, a po drugie osoby w tym wieku nie dzikują, nie trzaskają sobie niezliczonych selfików i ogólnie wykazują większe zainteresowanie zwiedzanym tematem. Robimy sobie zatem kilka statecznych zdjęć, żeby wpisać się w tę atmosferę. No, może z wyjątkiem jednej fotki Tomka na brzegu kanionu.
Z niektórych punktów dostrzegamy odcinające się jaskrawo od bordowego krajobrazu białoniebieskie stawy ewaporacyjne w kopalni potażu – zapomniałam, że tak jest, a dziesięć lat temu na pewno musieliśmy je widzieć!
Po powrocie oglądam na mapie, jak to wszystko wygląda. Dopiero co byliśmy na dole, przy tych zbiornikach - i w linii prostej jest to rzeczywiście całkiem niewielka odległość. Musieliśmy jednak zrobić sporą pętlę, omijając niesprzyjające warunki drogowe - które zapewne panują na tych szesnastu milach, których przebycie też zabiera około godziny :)
Tomkowi udało się zrobić zdjęcie pięknego czarnego ptaszora:
A ja nakręciłam krótki filmik o pracy mrówki tachającej towar większy od niej samej:
Podczas jazdy po Utah zauważamy ciekawy wygląd znaków opisujących drogi stanowe. To ul, choć całkiem innych od naszych, polskich domków z małą szparką dla owadów. A skąd ule? Ano stąd, że osiedlający się tu mormoni uważali się za takich pracusiów jak pszczoły, działąjących na rzecz wspólnego dobra. Stąd zresztą wzięła się nazwa, jaką nadali swoim terenom - Deseret - stare słowo z Księgi Mormona, oznaczające właśnie pszczołę. W rezultacie jeszcze dzisiaj Utah nosi przydomek Beehive State.
W dalszej kolejności trzeba się było dowiedzieć, jak wyglądają analogiczne znaki we wszystkich innych stanach - oraz z nutką rozczarowania stwierdzić, że nasze, ilinojskie oznaczenia należą do najmniej twórczych:
Źródło |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz