Nie udało się zobaczyć wszystkiego, co było w planie, ale za to dorzucilismy "atrakcje" z listy rezerwowej. Tu przydał się bardzo Kindelek, na który można było upchnąć masę informacji i potem w razie potrzeby wybierać. Przydał się też i smartfon, szczególnie w kwestii... GPS-u. Stary GPS, z którego korzystamy od lat, w mieście niestety troszkę się gubi. Na dodatek po powrocie do domu całkiem zbzikował i przestał wyświetlać stany po wschodniej stronie Mississippi. Na zapytanie gdzie się znajduje, odpowiadał "ciemność widzę, widzę ciemność" - wyświetlał jedynie małe autko na czarnym tle. Na szczęście Tomkowi udało się ustrojstwo zresetować i załadować mapy na nowo.
Na wyprawie przejechaliśmy jakieś trzy i pół tysiąca kilometrów; spaliśmy raz u znajomych, dwa razy w motelu (w tym w jednym tuż pod plataniną autostrad w San Diego), dwa razy w namiocie i dwa razy w samochodzie, bo raz nie dało się rozłożyć domku z powodu wichury, a raz byliśmy w trochę niepewnym miejscu, nad przepaścistym wąwozem, a nie było jak wbić śledzi w glebę.
W ogóle zmniejszył nam się zapas śledzi i trzeba będzie dokupić nowe.
Gdybym miała wymienić najciekawsze miejsca... ciężko byłoby, bo interesujących punktów było kilkadziesiąt. Na pewno spore wrażenie zrobiło zoo/safari w Escondido, gdzie zwirze są niemal na wolności i ogląda się nawet gatunki zagrożone, właśnie tam się odradzające.
Lotniskowiec w San Diego poraził mnie swoim ogromem i stopniem skomplikowania. Że też ktoś coś takiego wymyślił i zbudował. I jak ogarnąć kierowanie takim monstrum?
I wiele jeszcze innych. Na razie trzeba dojść do siebie, uporządkować notatki i zdjęcia, po czym zacząć usystematyzowane sprawozdanie (jak tylko skończy się bieżąca opowieść z zeszłorocznej wyprawy do Utah :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz