piątek, 1 stycznia 2016

15:70. kaktusarium, czyli nowy rok na kolczasto


Ostatnia szklarnia, do jakiej dotarliśmy w Garfield Conservatory, była pełna kaktusów - od wielgachnych, sporo większych od człowieka, po malizny na długich stołach ciagnących się wzdłuż ścian budynku. Wiele z nich zmieściłoby się na dłoni... tylko człowiek by prędko pożałował tak bliskich kontaktów, bo kaktusiarnia zostawia nie tylko grube kolce, łatwe do usunięcia, ale i masę cieniusieńkich szpileczek dających o sobie znać przez długi czas.

(Przypomina mi to watę szklaną obecną w domu w Polsce, dawno, dawno temu - nie wolno mi jej było dotykać. Takoż i nie tykałam, więc nie wiem, czy efekt byłby taki sam, ale trudno - skojarzenie zaistniało.)

Na kaktusach zupełnie się nie znam i przez długi czas kojarzyły mi się z jakąś uśrednioną wizją kolczaka domowego, albo z wysokimi słupami o rozłożonych ramionach, jak w Bolku i Lolku. Podczas naszych podróży dowiedzieliśmy się, że oto kaktusów jest sporo, ale te potężne, kreskówkowe nie są znowu tak częste. Gdy przyjechała z wizytą moja siostra, polecieliśmy razem do Phoenix w Arizonie, a stamtąd udaliśmy się do parku narodowego Saguaro, gdzie takich właśnie sukulentów jest zatrzęsienie. Wszędzie. Z każdej strony. I długo. Piękny wstęp do ponadtygodniowej trasy okraszonej suto cudami natury.

A w szklarni powolutku oglądaliśmy zielone kulki, laski i krętości; można by nawet powiedzieć, że się nad nimi pochyliliśmy, ale ponoć tego wyrażenia należy unikać, bo się go nadużywa. (Całkiem możliwe, że to prawda... nawet przy ograniczonym dostępie do polskich tekstów natykam się na nie dość często, częściej, niż dyktowałaby statystyka.)

Jak już wspomniałam, o kaktusach nie wiem prawie nic, więc zachwycam się po prostu ich światem i niekończącą się rozmaitością kształtów:

















Brak komentarzy: