Z braku czasu
szlak o pozostałościach drzew w lawie (a właściwie ich odbitkach) opuściliśmy,
bo widzieliśmy już je w Oregonie, kilka lat temu. Koniecznie chcieliśmy
obejrzeć lava tubes czyli jaskinie utworzone przez strumienie gorącej
lawy przepływające pod zastygłymi już skorupami.
To Hawaje - w Craters of the Moon ognia nie ma. |
Pierwsza
jaskinia, usytuowana najbliżej parkingu, była mało ciekawa, a zejście trudne.
Druga za to warta była każdego koślawego kroku po kamulcach! Wędrowało się nią
około dwieście metrów i nawet nie była potrzebna latarka (choć przyszliśmy
przygotowani), bo co kawałek były w sklepieniu „okna” w miejscach, gdzie
zastygła lawa się zapadła.
Światło to
oczywisty plus, ale zapadliska utworzyły starty kamulców o ostrych brzegach,
przez które nie do końca było wiadomo, jak się przeprawić.
Jakoś jednak się przeciągnęliśmy, a na końcu
spotkała nas nagroda – wylezienie na powierzchnię przez cos w rodzaju skalnej
beczki.
Potem wraca się na główną ścieżkę po lawie (całe szczęście, że głównie pahoehoe) wedle kijaszków ustawionych w kupkach z kamieni (cairns).
Tuba nazywa się
Indiańska, bo w niedalekiej okolicy odkryto okręgi ułożone z odłamków lawy i
założono, że ich autorami byli właśnie Indianie.
Co sił w nogach
pomaszerowaliśmy do jeszcze jednej jaskini, a właściwie dwóch, ale napotkany
pan (z którym zetknęliśmy się już przy plujkach) poinformował nas, że do
pierwszej nie warto wchodzić, ale do drugiej trzeba koniecznie. I rzeczywiście
– w tej drugiej panowały, co prawda, absolutne ciemności, ale w świetle latarki
w mniejszej jamie na jej końcu cudnie błyszczały kropelki wody i chyba jakiś
nalot, bo dotknąć nie miałam śmiałości.
Jeszcze pędem
przelecieliśmy przez Diabli Sad ...
...i trzeba się
już było zwijać, żeby zdążyć do Muzeum Ziemniaka, być może z krótkim
przystankiem w pierwszej elektrowni atomowej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz