W ciągu godziny
po ekspresowym opuszczeniu lodowatego kampingu zdejmowaliśmy kolejne warstwy
odzieży – jak to dobrze, że samochód grzeje! Zatrzymaliśmy się też na moment w
sklepie u tej pani, która wczoraj machała ręką; tam dopiero się przebrałam, bo
jednak w namiocie nie odważyłam się pozbyć ani jednego ciucha, a wręcz
przeciwnie. Pani zapewniała, że te temperatury nie są normalne, że o tej porze
roku hula jeszcze klimatyzacja... wcześniej też już nam tak mówiono, więc może
rzeczywiście mamy po prostu pecha temperaturowego. Z drugiej strony – w Chicago
też było w tym roku wyjątkowo chłodne lato.
Na dobranoc
czytałam sobie wczoraj stosowny wyrywek z książki o Lewisie i Clarku: w 1805
roku przepychali się na zachód tydzień czy dwa później, jakoś w drugiej połowie
września, z tym, że ich trasa prowadziła przez stan Washington, czyli jeszcze
trochę na północ. Nic dziwnego, że Clark zapisał, że w życiu nie był taki mokry
i zmarznięty. Nabieram wobec ich wyprawy coraz większego respektu po tym, jak
zobaczyliśmy na własne oczy tereny, przez które się przedzierali i „liznęliśmy”
warunków, na jakie byli wystawieni.
Wracając jednak
do naszego kanionu – przeprawiliśmy się z Oregonu z powrotem do Idaho (granica
idzie właśnie kanionem czyli jeziorem) i sunęliśmy powoli ku najwyższej z
trzech tam. Widoki zapierają dech – Hells Canyon to najgłębszy kanion na
kontynencie amerykańskim, chociaż na pierwszy rzut oka nie sprawia takiego
wrażenia. Wydaje się raczej, że Grand Canyon jest bardziej przepaścisty, ale
mamy tu do czynienia z różnymi skałami (Grand – osadowe, Hells – wulkaniczne),
więc i zbocza kanionów formują się inaczej.
Opis rzeki i ikonka kanionu. |
Po 23 milach dotarliśmy wreszcie do tamy.
Przejeżdża się
nią na drugą stronę i sunie jeszcze kawalątek do małego Visitor Center.
Pozyskaliśmy tam materiały o tamach i kanionie i porozglądaliśmy się po
okolicy.
Tomek znalazł
nawet Bardzo Groźną Tablicę informującą o tym, że Rząd prowadzi tu badania
między innymi przepływu wody i NIE WŁAZIĆ, bo o włażących zostanie
poinformowane samo FBI.
Wisienką na
torcie okazały się tytułowe schody. Ponieważ ze względu na wątłość słabo je widać na zdjęciu, pozwoliłam sobie dołożyć strzałki.
Prowadzą one ze
szczytu tamy aż do poziomu wody, która z niej wypływa, tuż przy tunelach
spustowych [?], czyli wymagają pokonania około stu metrów wysokości. Stopnie
wykonane są z metalowej kratki i aż strach patrzeć czasem na dół.
Na dole była
też małą ciekawostka w postaci kapitalnych kamieni (po raz kolejny pożałowałam,
że nie znam się na geologii i nie umiem napisać dokładniej, co to było). W zwykłej
szarzyźnie zatopione były jaśniejsze kluski, czasem nawet można było dostrzec
ich krystaliczność, albo też układały się w ciekawe wzorki;
A jak
wróciliśmy po dwustu siedemdziesięciu stopniach na górę, to już W OGÓLE nie
było nam zimno J
Ma dnie naszą uwagę zwróciło też malowidło ryby - najwyraźniej powiązane z tablicą upamiętniającą myśliwego/wędkarza.
I jeszcze kilka zdjęć z powrotu...
W drodze napotkaliśmy też nieco dzikiego życia.
W Visitor Center namierzyłam też książeczkę, którą chyba zamówię sobie na urodziny: przewodnik po dziko roznących kwiatkach z wydawnictwa Audubon. Nawet laik sobie z tym poradzi, bo najpierw szuka się kwiatysia na zdjęciach ułożonych według kolorów, a potem przeskakuje do części czarno-białej z opisami, łaciną, historyjkami itp.
W książeczce znalazłam naprędce camas – kamasję, roślinę, której korzeniami poczęstowali Indianie zgłodniałych L&C oraz ich drużynę, co skończyło się powszechnymi kłopotami kiszkowymi, bo członkowie wyprawy nie byli do tego zielska przyzwyczajeni, a dla Indian było to powszechne pożywienie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz