Na niewielki stateczek wsiedliśmy na przystani w Munising. Na górnym, otwartym pokładzie brakło już miejsc, ale to nic, bo i tak przymierzaliśmy się właściwie do siedzenia na dole, w zamkniętym pomieszczeniu. Na górze tak naprawdę jest zimno, a z dołu człowiek czuje się jakoś bliżej tych wszystkich cudów, bardziej na wyciągnięcie ręki.
Byliśmy mniejszością rasową w podróżującej grupie - ogromną większość stanowili pasażerowie wyglądający na Hindusów. Była też jedna para polska, która pozostawiła bardzo niemiłe, rasistowsko-chamskie wrażenie (czemu ja mam takie szczęście, że trafiam co po chwilę na Polaków, za których wstyd??) Na szczęście mieniące się w słońcu kolory klifów i towarzysząca im szmaragdowa woda jeziora pozwalają zapomnieć o człowieczej niedoskonałości.
Płynęliśmy zaskakująco daleko - już myślałam, że będziemy zawracać, a tu jeszcze jedna zatoczka, i jeszcze jedna, i kolejna. Do jednej z nich, ledwo co większej od statku, nawet wpłynęliśmy - to prawie jak garaż, bo skały zwężają się ku górze, wystarczyłoby rzucić jakąś plandekę.
Oprócz tego były wspomniane wodospady, ciekawe formacje - Zamek Górników, Głowa Indianina, Wielki Portal, Okręt Wojenny, Wazon z Kwiatami. Zatoczki też mają niebylejakie nazwy: Painted Coves, Coves of All Colors, Rainbow Cave.
Zamek Górników |
Wazon z kwiatami |
Ciekawostką jest też sosna rosnąca na wąskiej skalnej wieżyczce, gdzie, jak mówił przewodnik, nie ma wystarczającej ilości gleby, aby zapewnić jej składniki odżywcze, więc drzewo sięga grubachnymi korzeniami na stały ląd.
I jeszcze wspomnieć trzeba o starej drewnianej latarni morskiej na wyspie Grand Island - omal nie przepadła, bo była już w stanie mocno rozlatującym się, ale ukonstytuowała się mocna grupa, zebrała fundusze i odrestaurowała budynek, pozostawiając go jednak w stanie "rustykalnym", niepomalowanym, bo ponoć tak jest bardziej malowniczo.
Wysiadając ze statku mieliśmy jeszcze okazję przyjrzeć się przygotowaniom do pokazu fajerwerków: całe zestawy grubszych i cieńszych żelaznych tub i rurek, niektóre pooklejane folią aluminiową i taśmą malarską, poznaczone tajemniczymi wyrazami. Oj, będzie się działo!
W ramach wisienki na torcie wsadziliśmy jeszcze nos na punkt widokowy na wzgórzu ponad miastem - mgieł w okolicy już oczywiście nie było, ale na horyzoncie widać było białe tumany, gdzieś tam w kierunku wspomnianego poprzednio cmentarzyska statków i latarni Au Sable. Wieczór był jednak całkiem suchy i noc takoż - i dobrze, bo rano trzeba było już zwijać domek i kierować się na południe, do Illinois.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz