poniedziałek, 13 lipca 2015

15:63. to the lighthouse

Z rezerwatu pojechaliśmy na północ, do miejscowości Grand Marais, skąd można sobie zwykle obejrzeć Jezioro Górne - ale nie dziś, bo wszystko dokładnie zasłaniają mgły. Podążyliśmy zatem na wschód, z powrotem ku Munising, zatrzymując się w kilku punktach narodowego wybrzeża - Pictured Rocks National Lakeshore. 

Zaczęliśmy od wodospadu Sable Falls - z parkingu miało być niedaleczko, więc czemu nie, choć spadającej wody już się naoglądaliśmy. Opisy szlaku jakoś jednak zapominają nadmienić, że trzeba również pokonać sporą odległość w pionie, wyrażającą się w stu sześćdziesięciu dziewięciu drewnianych schodach :)


Na kolejnym przystanku - nadal we mgle, przed-idący mówili, że nie ma się co pchać po piachu nad jezioro, bo i tak nic nie widać - namierzyliśmy szopę ze sprzętem używanym przez drwali, a w szczególności wóz z trzymetrowymi kołami, służący oczywiście do transportu wielkich pni.


Głównym celem była Hurricane River, rzeka wpływająca na plażę kilkoma drobnymi wodospadami, a następnie rozplatająca się na piasku w drobne strumyczki docierające do jeziora. Stamtąd planowaliśmy półtoramilową wędrówkę do latarni Au Sable (bo latarni nigdy nie jest za wiele). Na początku przymierzaliśmy się nawet do wędrówki plażą - w końcu po mokrym piasku idzie się dość łatwo. Prędko jednak z tego pomysłu zrezygnowaliśmy, bo drogę zagrodziły skały nie do przejścia. Zlecieliśmy więc jedynie tam, gdzie drogowskaz nęcił informacją o wraku. Rzeczywiście, jeden nam się udało zobaczyć, choć słabo.


Ten odcinek wybrzeża był dla żeglarzy bardzo niebezpieczny - jest na nim tyle wraków, że niektórzy nazywają go cmentarzyskiem (istnieje nawet podwodny wrakowy rezerwat). Noe dość, że panowały tu zupełne ciemności, bo nie było żadnych osad, to jeszcze warunki przyrodnicze powodują notoryczne zderzanie się frontów i tworzenie gęstych, długotrwałych mgieł. Dziś akurat można sobie wyobrazić, jak stresujące jest poruszanie się, kiedy nie widać prawie nic. Z tej przyczyny w 1874 r. zbudowano wspomnianą latarnię Au Sable, wysoką na około 30 metrów i widoczną z ponad 20 kilometrów.


Budynek jest bardzo sympatyczny i siedzą w nim dwie niezwykle entuzjastyczne panie. Nie mieliśmy jednak czasu na dłuższe pogaduchy, ani tym bardziej na zwiedzanie z przewodnikiem, choć na pewno usłyszelibyśmy niejedną fascynującą historię. Trzeba było dreptać z powrotem, żeby zdążyć na statek.

W lesie nieraz zachwyciłam się mikroświatem - podobnie jak podczas poprzednich podróży w te okolice bez trudu odkrywaliśmy różne rodzaje chrobotków, widłaki, oczywiście mchy i paprocie, a także cudne róże, o jaskrawych płatkach, niemal świecących wśród wilgotnej leśnej zieleni jak małe latarenki.




Zatrzymaliśmy się jeszcze na moment przy Tannery Falls, choć widzieliśmy je już raz z góry - teraz podeszliśmy od dołu i mogliśmy sobie wejść do środka, za wodnistą kurtynę.


Potem jeszcze szybka pizza w centrum Munising... to znaczy mieliśmy nadzieję, że będzie szybka, bo okazało się, że trzeba czekać dobre pół godziny, ale smakowitość znakomicie to czekanie wynagrodziła. Obawialiśmy się też, że będziemy musieli pójść w ślady hinduskiej wycieczki, która rozłożyła się ze swoimi pizzami na pobliskim trawniku, jako że wnętrze pizzerii zostało opanowane przez inną grupę z Subkontynentu. Udało się jednak dopaść dwa wolne krzesła i kawalątek blatu, gdzie wygłodzeni połykaliśmy wtrymiga smakowite trójkąty z ciągnącym się serem i pieczarkami. Mniam.

Brak komentarzy: