...przeprowadzając tym samym test naszego dość nowego jeszcze namiotu. Mieliśmy wewnątrz suchusieńko! Pewnie, że nie była to burza z piorunami ani wichura usiłująca wyrwać szpilki z korzeniami, ale poprzedni namiocik - cześć jego sfatygowanej pamięci - przeciekał o wiele częściej.
Rano widoczność była arcymarna: przed drzwiami nie dalej niż pierwsza falka odbijająca się o organiczny falochron w postaci konarzastego pnia młodej sosny albo świerka. Za plecami - zarys drzew. I bardzo dobrze! Wybieraliśmy się bowiem do bardzo wodnistego rezerwatu z nadzieją, że wczesnym rankiem zobaczymy jakieś dzikie życie, a mgły i opary dodadzą tej wizycie uroku.
Takoż i po niecałej godzince dotarliśmy na miejsce, pierwsi :) Jechało się nieciekawie, dobrze, że można było podkukiwać na GPS-ie, czy zbliża się jakiś zakręt. No i droga w większości prosta jak strzała, bo prowadzi przez wielkie lasy na płaskich obszarach.
Rezerwat od razu przyjął nas swoistą orkiestrą. Zachwyciłam się, bo jeszcze w życiu nie słyszałam takiego ptasiego radia. Ze wszystkich stron dochodziły dźwięki - nie tylko ćwierkające (właściwie ćwierkające stanowiły mniejszość): stukania, kląskania, wrzaski, skrzeczenie, łupanie, prawie że wyjce jakieś - niesamowita sprawa!
Niedaleko parkingu przywitały nas żurawele czyli żurawie kanadyjskie (sandhill cranes). Niewykluczone, że swoimi wrzaskami ostrzegły całą okolicę, bo na pieszym szlaku nie spotkaliśmy właściwie nikogo wyraźnego. Z wyjątkiem komarów, rzecz jasna, tych był co najmniej milion. Wczesnoporanna wędrówka przez takie mokre zarośla i mokradła jest jednak magiczna - choćby ze względu na niezliczone pajęczyny przyozdobione kropelkami wody. I takie perłowe kolie zwieszają się wszędzie, gdzie tylko popatrzeć.
Po przedreptaniu szlaku (byliśmy tak skołowani w tej mgle, że zdawało nam się, iż zrobiliśmy już kilka kręgów i nie ma pewności, czy kiedykolwiek znajdziemy wyjście) udaliśmy się na pętlę do przejeżdżania samochodem. Tu napotkaliśmy nieco ptactwa, szczególnie gęsi i łabędzie. Z przydrożnej tablicy dowiedzieliśmy się, że te ostatnie to nie jakieś pospolite stworzenia, tylko łabędzie trąbiące (trumpeter swans) - największe ptaki wodne na świecie!
Na koniec wróciliśmy jeszcze na chwilkę do visitor center, gdzie nabyliśmy suweniry w postaci magnesika (T zastanawia się nad obłożeniem którejś ściany w mieszkaniu blachą, żeby perspektywicznie rozwiązać problem niedoboru miejsca na lodówce) oraz widokówek. Rzuciliśmy też okiem na gniazdo rybołowów (ospreys), widoczne przez wycelowaną w nie lunetę.
Słońce wyszło wyżej, zaczęło rozpraszać mgły, a my udaliśmy się z powrotem na północ, nad Jezioro Górne, szwendać się po innych lasach, tym razem zawierających malowniczą latarnię. Ale to już inna historyjka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz