wtorek, 7 lipca 2015

15:61. zakwitły przy drogach podróżniki...

...a my spędziliśmy długi weekend nad Jeziorem Górnym, przemierzając 1700 kilometrów. To aż dziwne - stwierdził T już niedaleko domu w drodze powrotnej - że można taki kawał przejechać i niespecjalnie to odczuć. Raz, że mieliśmy materiały wycieczkowe do czytania i analizowania. Dwa - nawet okolice prowadzącej na północ autostrady były piękne, bo z powodu obfitych opadów nadal lśni wszędzie eksplozja zieleni i masy, masy kwiatów, całe kolorowe dywany. Trzy - w drodze powrotnej słuchaliśmy sobie Skrzypka na dachu w fantastycznej interpretacji Mieczysława Voita. Udało się też przeżyć bez większych korków.

Naoglądaliśmy się latarni jeziornych i wodospadów, spaliśmy nad samiuśkim Jeziorem Górnym, pływaliśmy statkiem przy Malowanych Skałach, przedzieraliśmy się przez poranne mgły i opary w ptasim rezerwacie, słuchając wrzasków rozmaitych żuraweli, oglądaliśmy pozostałości po dziewiętnastoletniej hucie... i tylko pasties nie jedliśmy, czyli pierogów kornwalijskich, bo próbowaliśmy ich zeszłym razem i prędzej pójdziemy spać o gumie do żucia niż skosztujemy ponownie tych delicji. No, ale czego można się spodziewać po brukwi i pasternaku.

Pierwszym przystankiem wyprawy była miejscowość tuż za granicą Wisconsin i Michigan - Menominee. Przeszliśmy się tam główną ulicą starego miasta, tuż nad jeziorem, obejrzeliśmy budynki naśladujące cały wachlarz europejskich stylów: rzymskie kolumny, gotyckie łuki, włoski pałacyk - i francuskie château, w którym obecnie mieści się  biblioteka.

Weszliśmy nawet do wnętrza; chodziło głównie o szkieuka, czyli świetliki, do których, jak się okazało, zwykły śmiertelnik nie ma dostępu, ale pani bibliotekarka poprowadziła nas tajnymi schodami do pomieszczenia, gdzie można było zobaczyć je z bliska. W ramach bonusu okazało się, że biblioteka jest całkiem inna od naszej, bardziej współczesnej - przypomina raczej pokoje w starym dworku. Za każdym zakrętem odkrywaliśmy nowe perełki: a to jakąś rzeźbę, a to stół z na wpół ułożonymi puzzlami, a to wielkie, panoramiczne okno z widokiem na Jezioro Michigan.



Zaniepokoiło nas trochę to, że w lipcu ubiera się tam słupy i drzewa w szydełkowe sweterki - okazało się, że i my większość weekendu spędziliśmy w dość ciepłej odzieży :)


W Munising, naszym miasteczku docelowym, nabyliśmy nowej wiedzy w zakresie nabieżników (range lights, leading lights) czyli zespołów latarni. Okazuje się, że występują czasem w parach - jedna na samym brzegu, druga dalej, a zarazem wyżej - i kierując się ich światłami można się przedostać przez niebezpieczne miejsce, na przykład wpłynąć do wąskiej zatoki.



Munising może się również pochwalić kilkoma sporymi wodospadami. Cieszyliśmy się bardzo, że temperatury były swetrowe, bo gdyby do panującej wokół nich wilgoci doszedł jeszcze upał, to byśmy się nieźle umordowali w tych lasach. A tak, to cierpieliśmy tylko z powodu komarów.


Na jednej z plaż (teraz już jesteśmy nad Jeziorem Górnym) oglądaliśmy stary posterunek Straży Wybrzeża Stanów Zjednoczonych (US Coast Guard) z pozostałościami szyn do spuszczania łodzi z garażu na wodę.


Kolejny wodospad, Wagner Falls - największy wśród tych, do których dotarliśmy.


Pod wieczór rozłożyliśmy namiot - troszkę nas tu spotkało zaskoczenie, bo okazało się, że klamoty trzeba przenieść na własnym grzbiecie jakieś 150 metrów na najostatniejsze miejsce na polu namiotowym. Zdołaliśmy się jednak spakować w jedną turę, a miejsce po wielekroć wynagrodziło trudy.


...tylko trochę wiało i skuli tego smażenie warzywek trwało w nieskończoność, bo płomień był słaby.


Kiedy już schowaliśmy się do namiotu przed zimnem, nastąpił niezwykły zachód słońca.


I jeszcze na koniec krótkie sprawozdanie botaniczne. Po pierwsze, zaskoczyła mnie częsta obecność dzikich róż.


W zagłębieniach, gdzie stałą woda, można było zachwycić się iryskami (jednocześnie zmykając gdzie pieprz rośnie, bo podejście w celu pstryknięcia fotki oznaczało aktywizację chmary komarów).


W naszej okolicy nie spotkałam się z jaśminami, a w Munising na jednej z uliczek poczułam znienacka znajomy zapach... cudo!


No i jeszcze rozchodnik, śliczne żółte gwiazdeczki przy samej ziemi.


Tyle relacji z pierwszego dnia - pozostają jeszcze dwa, nie mniej ciekawe :)

Brak komentarzy: