Siedziałem przy okienku, przejęty, wpatrzony, bo pierwszy raz widziałem świat z wysoka, z lotu ptaka, nigdy dotąd nie byłem nawet w górach, a co dopiero w tak niebotycznej sytuacji. Pod nami przesuwały się wolno różnokolorowe szachownice, pstrokate patchworki, szarozielone dywany, wszystko rozpostarte, rozłożone na ziemi, jakby do wysuszenia na słońcu.
Zabrałam się wczoraj - po raz drugi, na kwadrans tylko - za Podróże z Herodotem Ryszarda Kapuścińskiego. Trochę jako przedsmak czasu, kiedy będę mogła przeczytać to, co mi się podoba, a nie słowa narzucone przez termin wykonania Zadania; również dlatego, że natknęłam się ostatnio na jego wypowiedź:
„Ja strasznie dużo pracuję nad tekstem, żeby napisać jedno własne zdanie, trzeba przeczytać tysiące cudzych”.
W pewnym ułamku czuję to obecnie na własnej skórze. Nie wymyślam treści, ale szatę - poniekąd owszem. I to prawda, że szlifować można w nieskończoność - nawet przełożenie cudzych myśli. Trzeci raz czytam te moje rozdziały i dalej jeszcze znajduję bałagan w przecinkach czy też zdania do wygładzenia. A gdyby przyszło jeszcze stworzyć zawartość, czyli mieć coś do powiedzenia od siebie - OLABOGA.
A w wieku nastoletnim zdawało mi się, że napisanie powieści to takie hop-siup; bierze się kajet i długopis, i jedzie z koksem. Teraz, im więcej słów mi przychodzi napisać, w tym mniejszą kulkę się zwijam w szacunku dla tych, którzy potrafią pięknie i mądrze układać wyrazy w treść wnoszącą coś nowego. I na przykład przedstawić banalny widok z okna samolotu tak, jak Ryszard Kapuściński.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz