piątek, 12 września 2014

14:88. (3) Bentonity i koniki, czyli Bighorn Canyon National Recreation Area, Montana (sobota)

[poprzedni odcinek] [następny odcinek]

Zaczęliśmy od odwiedzenia Visitor Center w Lovell, gdzie bardzo miła pani, podekscytowana pierwszymi w jej historii gośćmi z Polski, wyopowiadała nam o Bighornie – żebyśmy KONIECZNIE zjechali do Devil Canyon Overlook (że też takie ładne miejsca ludzie muszą nazywać diablimi). Że mogą być konie, bo teren Bighorn nakłada się częściowo z rezerwatem dzikich koni. Mogą też być niedźwiedzie, pumy (mountain lions), wielkorogie owce i grzechotniki. Niedźwiedzie i grzechotniki na szczęście nie lubią podchodzić do ludzi, więc jeśli człowiek wędrując anonsuje swoją obecność, to mało prawdopodobne jest, że zostanie napadnięty.

Pani zaniepokoiła nas również informacją, że na kampingu południowym miejsca już nie ma, a z północnego od kilku godzin nie było wiadomości. Wyrysowała nam na świstku lokalizację miejskich moteli i podrzuciła też słowo, że jakby co, to na stacji benzynowej wiedzą, gdzie jest darmowy kamping.

Z kolei dobra wiadomość była taka, że za wjazd do Bighorn nie płacimy, bo do końca sierpnia działa nam jeszcze zeszłoroczny paszport parkowy, a kamping jest bezpłatny, bo na tym północnym, gdzie mamy szanse, nie ma prądu.

Tak więc sunęliśmy z duszą na ramieniu – obok fabryczki, po śliskiej drodze z bentonitowym błotkiem (główny materiał, z którego zbudowane są okoliczne wzgórza, to właśnie bentonit), pomijając na razie wszystkie atrakcyjne przystanki.

Kamień z serca! Są miejsca! Czem prędzej rozstawiliśmy namiot – nówkę przyszanowaną, bo poprzedni, pomarańczowy, odszedł na zasłużoną emeryturę, rozleciawszy się po długiej i intensywnej służbie. Obecny jest nieco bardziej skomplikowany i ten pierwszy raz trwał stanowczo dłużej, niż rozstawianie pomarańczka, którego byliśmy w stanie dokonać poniżej pięciu minut.
 
Na pierwszym planie - żelazna paka przeciwniedźwiedziowa.

A potem popędziliśmy najpierw nad zjazd do wody płynącej kanionem...


Widok przystani z satelity.


Pływająca ubikacja.

... a potem na Diabli Punkt Widokowy. Dobrze, że są barierki, i to bardzo solidne. Inaczej miejsce to zamiast zachwycać, budziłoby przerażenie. Trzystumetrowe pionowe ściany z szarego wapienia z różnymi kolorkami, a na dnie ciemnozielona rzeka z maleńkimi łódkami, jeśli akurat trafi się jakiś podróżnik.





Dzikie konie spisaliśmy już właściwie na straty, więc tym bardziej ucieszyliśmy się, kiedy przy dojeździe do głównej parkowej drogi napotkaliśmy piąteczkę ślicznych, zgrabnych zwierząt. Wylazły sobie na asfalt i szły, popijając wodę z przydrożnych kałuż (i plując przy tym na boki). Przekopytkowały się drogą może ze sto metrów, po czym znikły wśród skalnych rumowisk.



Konik piętrowy.


Nie liczyliśmy już na spektakularny zachód słońca, bo całe popołudnie było pochmurne i deszczowe, ale jak na zawołanie otworzyła się na chwilę dziura w chmurach i uraczyła nas jeszcze czerwonym reflektorem na ścianie kanionu i cieniem przeciwległych gór.



Na takich przestrzeniach dobrze jest mieć kolorowe
ubranko, na wypadek gdyby się człowiek zagubił.

...bo jak nie znajdą, to zostają suche badyle.
I tyle.




Krótki przystanek na starej farmie.

Na koniec dnia usmażyliśmy sobie jeszcze przywiezione z domu ziemniaczki – tu znów premiera: nowa kuchenka, która zastąpiła dawny palnik (całkiem jeszcze zdatny do użytku) oraz nowa, czerwona patelnia (stara była spalona i już jej wśród nas nie ma).


1 komentarz:

Mrouh pisze...

To sobie pojechałam na wycieczkę oczami! :-) Te krajobrazy ot nie mogę się zdecydować, czy bardziej są piękne, czy bardziej przerażające, jakieś takie księzycowe, apokaliptyczne i coś mnie w nich uwiera... A szóste z kolei to wygląda jak jaki fotomontaż, kolory niesamowite, góry jak wycięte i naklejone n rzeczkę :-)No i faktycznie, dobrze niebieski kubraczek ubrać (jeszcze jedna zaleta niebieskiego :-)), żeby się na tle tych rudości wyróżniać, bo jak człek się zgubi to jak amen w pacierzu wyschnie na wiór. Konik pietrowy mnie rozbroił :-)